top of page

214 fells in the Lake District - Alfred Wainwright – cz.1

Po ukończeniu Coast to Coast nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, gdzie planować kolejne wyprawy, czego mi było trzeba w danym momencie? Zamknęłam jedne drzwi, ale nie miałam pojęcia, gdzie chcę iść dalej i co chcę zobaczyć? Miałam otworzyć kolejny nawias, rozpocząć nowy rozdział, ale nie potrafiłam określić, co ma się tam pojawić? Pomysł przyszedł do mnie jakby sam. Przeglądałam Facebook w poszukiwaniu inspiracji i trafiłam na wpis Magdy Kropki Be, która dzieliła się zdjęciami szczytów górskich, które pochodziły z listy Alfreda Wainwrighta 214 fells in the Lake District. Ten projekt mnie zainspirował. Był ciekawy i miał w sobie nutkę wyzwania. Była też możliwość, aby połączyć go ze szlakami z AllTrails, co dawało nam szansę, na szersze poznanie Lake District. Nie chciałam tylko wchodzić na górę i schodzić z niej. Chciałam tak łączyć wierzchołki, aby tworzyć okrągłe szlaki, które miały mnie prowadzić nie tylko przez popularne drogi, ale również przez mniej uczęszczane ścieżyny. I ten plan się powiódł.

Nie raz i nie dwa tylko góry towarzyszyły naszym wędrówkom.

16 październiku 2021 zrobiliśmy nieśmiały rekonesans, aby sprawdzić, czy nowe wyzwanie jest faktycznie dla mnie. Góry lubię i owszem. Fascynuje mnie ich siła i zawsze jestem pod wrażeniem ich piękna, ale jeśli chodzi o chodzenie po nich i wspinanie się na sam szczyt to sprawa zaczyna być wątpliwa. Nie lubię tego typu wysiłku. Zbyt szybko się męczę. Idę powoli, ociężale, jak ślimak albo żółw. Mam problem złapać oddech, serce chce wyskoczyć z mojej klatki piersiowej, a w głowie dudni ciśnienie i wywołuje ból. I jeszcze ten lęk wysokości. Za każdym razem, jak wybieraliśmy się w górki, to zawsze odczuwałam niepokój. Zawsze się zastanawiałam, co mnie czeka, jakie będzie podejście, i czy dam radę wejść na szczyt? Dopiero, gdy wracaliśmy do domu, lęk znikał i pojawiała się radość oraz satysfakcja. Aż do następnego razu.


Była też wątpliwość związana z porą roku. Czy to był na pewno dobry pomysł, aby zacząć swoją przygodę z górami jesienią, kiedy zima zbliżała się już wielkimi krokami? Dzień będzie wstawał później, a ciemność będzie nadchodzić szybciej. Będzie zimno, mokro, mglisto i wietrznie. Widoki nie raz zostaną przysłonięte chmurami, nogi nie raz ugrzęzną na podmokłych połoninach. Gdzieś jeszcze pojawi się lód i śnieg.

Ale próbna wyprawa była udana. Zdobyłam moje pierwsze trzy wierzchołki: Harter Fell - 649m, Green Crag - 489m, Hard Knott - 550m. Zostało jeszcze tylko 211. Tego dnia jesienne góry prezentowały się majestatycznie i dostojnie. Atmosfera była wyjątkowa i podniosła. Spodobał mi się ten świat. Spodobała mi się jego cisza, spokój, refleksyjność. Byłam tylko Ja i Natura. Tego potrzebowałam. To dawało mi radość.

Kolejne, niepewne kroki stawiałam w okolicy Coniston. Były lasy, jeziora, wodospady, szczyty iiii grzyby! Pierwszy raz widzieliśmy taką ilość grzybów na swoim szlaku! Przepiękne! Wytworne! W rozmaitych rozmiarach cieszyły oko i wywoływały uśmiech na twarzy.

Szlak pod względem technicznym okazał się być troszkę skomplikowany. Kropek na mapce w telefonie wyprowadzał Adama na manowce i w ślepe zaułki. Dialogi pomiędzy nim a Adamem były bardziej i mniej pikantne. Takie żołnierskie, bym powiedziała. Bo jak tu nie, tam nie, to k.... gdzie 🙂? Potem czytałam na AllTrails, że szlak faktycznie był troszkę zdradziecki. Brakowało mu drogowskazów, jakiegokolwiek oznakowania, a ścieżki były pochowane i mało widoczne. Dlatego sporo się nakręciliśmy, pokręciliśmy, pocofaliśmy. Całość zajęła nam więcej czasu, niż się spodziewaliśmy i troszkę nas trasa sponiewierała, a jeszcze jeden szlak był do przejścia tego dnia.

Technicznie więc nie było idealnie, ale widoki były bajecznie piękne. Patrzyłam na zaczarowany świat, który mnie wzruszał. Szłam przed siebie, a oczy robiły się tylko większe i większe. Sprzeczki Adama z Kropkiem ignorowałam (chociaż współczułam Adamowi tego ciągłego patrzenia się w mapkę i poszukiwania zaginionych dróg) i zatapiałam się w miejsca, które mnie otaczały.

Kolejny szlak, który robiliśmy tego dnia, był tak samo malowniczy, tak samo uroczy, i tak samo zachwycał. To były niezapomniane chwile i cudne doświadczenia. Znaczenie TUTAJ i TERAZ miało autentyczny sens.


Do domu wracaliśmy nie tylko z kolejnymi szczytami w kieszeni, co dawało nam satysfakcję, karmiło ego i budowało moją bojaźliwą pewność siebie, ale również z galerią krajobrazów, dla których warto było wyjść z domu i się zmęczyć.




1 wyświetlenie0 komentarzy

Comentários

Avaliado com 0 de 5 estrelas.
Ainda sem avaliações

Adicione uma avaliação
bottom of page