Tak nas to kolekcjonowanie szczytów nakręcało, że nie potrafiliśmy usiedzieć w domu. Spokojne i domowe dni nigdy nie były dla nas, ale wtedy, wszelkie cztery ściany na parzyły. Nosiło nas. Bez przerwy patrzyliśmy na drzwi. Chcieliśmy je otworzyć i jechać w kierunku przygody, dzikiej przestrzeni, w kierunku czegoś nowego. Nawet, jak pogoda za oknem nie zachęcała do wyjścia, my szukaliśmy sposobu, jak znaleźć się na szlaku. Ten upór i ta niecierpliwość sprawiały, że niektóre wędrówki w górach do przyjemnych nie należały, ale nas hartowały i szlifowały. Tak było na trasie w okolicach Ambleside, gdzie wchodziliśmy na cztery wzgórza: Nab Scar - 455m, Heron Pike - 623m, Great Rigg - 766m, Stone Arthur - 503m. Z tej wycieczki przywiozłam tylko jedno zdjęcie, bo resztę skradły mroczne i posępne chmury.
Już na starcie mieliśmy świadomość, że nie będzie to spacer dla relaksu z dodatkiem uroczych krajobrazów. Tym razem miało być rzeczowo, konkretnie i na temat.
Chcieliśmy sprawdzić i siebie, i góry od zupełnie innej strony. Zobaczyć na ile sprawna jest nasza kondycja, jakie mamy braki w wyposażeniu na okres jesieni i zimy, jak reagujemy na presję czasu, kiedy zbliża się noc, a my wciąż jesteśmy dosyć wysoko, oraz jak radzimy sobie z deszczem, który przez kilka godzin uderza nas w twarz z siłą proporcjonalną do prędkości wiatru?
Najpierw pojawiła się adrenalina i skupienie na celu. Zadaniowe wyjście w góry to coś odmiennego. Taka forma treningu, który był mi obcy, ale mnie intrygował. Wchodziliśmy na szczyty w bardzo szybkim tempie. Wiało mocno i żałowałam, że nie mam na sobie żadnych obciążników, które by mi ułatwiły utrzymać się na ścieżce. Deszcz, którego według prognozy pogody nie miało być, tak mnie zmoczył, że moje ciuchy się pieniły, jakby urządzały sobie kąpiel. Śliskie kamienie zafundowały mi kilka upadków, podczas których przyjmowałam waleczne pozycje z Karate Kid 🙂. Na samej górze jeszcze mocniej wiało i jeszcze mocniej padało. O pięknych widokach mogłam tylko pomarzyć.
Zmęczenie zaczęło się pojawiać, jak zdobyliśmy wszystkie planowane cztery szczyty. Wtedy skrzydła wraz z adrenaliną opadły. Już nie było biegu i podskoków. Włączył się tryb ZALICZONE, WRACAMY. A powrót oznaczał ponowne wejście na Nab Scar.
Nie było łatwo. Świat gór wymieszał mnie z błotem i zimnymi kroplami deszczu. To było moje pierwsze doświadczenie, gdzie szlak miał charakter sportowy, a warunki atmosferyczne były surowe i bezwzględne. W ogóle to nie przypominało przyjemnego spaceru wśród wzgórz, które zachwycały swoją wyjątkowością. Mimo tego czułam w środku radość i satysfakcję. Zobaczyłam swoją siłę, możliwości i determinację. Opuściłam strefę komfortu, aby iść dalej. W takim miejscu, w takim czasie, w takich warunkach poczułam smak życia. Włączył się instynkt przetrwania i gotowość do walki, które były uśpione, bo od momentu, kiedy człowiek otwiera oczy, ma wszystko na wyciągnięcie ręki. Jak pisze Wim Hof w przedmowie książki "Co nas nie zabije" - "To, co stworzyliśmy dla własnej wygody, czyni nas słabymi." A ja poczułam siłę, która otworzyła mi drzwi do przygód, których wcześniej nawet nie było w mojej wyobraźni. Mój mózg nagle był wolny od chaotycznie biegnących myśli, bo skupił się na zadaniu, a potem na przetrwaniu. To było dla mnie duuuże doświadczenie, które dało wiele pozytywnej energii. Może zabrzmi to masochistycznie, ale fajnie jest sobie czasami dać w kość, potrząsnąć sobą, odciąć siebie od komfortu i poczuć smak pierwotnego sensu życia.
Ta wyprawa pokazała mi, że górskie treningi można polubić, że smak ukrytej mocy i zwycięstwo nad sobą, dają wiele przyjemności, że można rozciągnąć swoje możliwości fizyczne i otworzyć swoje pomijane na co dzień JA. Wtedy pomyślałam, że bycie słabym to często wybór, który wynika z uśpienia naszych prawdziwych możliwości.
Oczywiście, nie zawsze nasze wyprawy były na ostro. Wiele z nich to mieszanka głębokich kolorów, magicznych momentów, chwil ciszy i widoków, które odbierały mowę. Spotykaliśmy zające, sarny i jelenie. Przystawaliśmy i wpatrywaliśmy się w niekończącą się przestrzeń. Byliśmy świadkami poranków, jak i zmroków. Dotykaliśmy spokoju. Wdychaliśmy zapachy natury. Wsłuchiwaliśmy się w ptasie koncerty. Te niepowtarzalne perełki są we mnie do dziś. Na szczytach zielona herbata zawsze smakowała wybornie. Lepiej niż w ekskluzywnych restauracjach. Oddech po podejściu się regulował. Wzrok próbował objąć boskie krajobrazy. Na twarzy pojawiał się uśmiech. Otulałam się światem wolności. Światem, w którym nawet wrony upajały się wysokością i szybowały z rozłożonymi skrzydłami, wyobrażając sobie, że są orłami, sokołami, jastrzębiami.
Zdobywanie 214 szczytów dostarczyło mi potrzebnej dawki tlenu, aby sięgać dalej.
תגובות