214 fells in the Lake District - Alfred Wainwright – cz.3
W górach często przesuwaliśmy swoje granice. Poznawaliśmy nasze ciała i naszą wytrzymałość na nowo. Wysiłek miał mniejsze znaczenie w obliczu możliwości zdobyciu kolejnego celu, pójścia dalej, osiągnięcia więcej. Okazało się, że nie rezygnujemy, że walczymy do końca, że pokonujemy siebie. Nie raz dochodziliśmy do ściany, pokonywaliśmy własne limity, wkładaliśmy masę energii, aby targać siebie w górę. Ale zawsze było warto. Końcowa satysfakcja przyjemnie rozlewała się w środku. Uśmiech nie schodził z twarzy. W oczach zapalały się iskierki. Marzenia i pragnienia traciły granice. Rodziła się wiara, że można więcej. Potęga gór dzieliła się z nami swoją energią. Ta nasza maleńkość na tle dzikiej natury zaczęła wypełniać się śmiałością. Czasami przesadziliśmy. Czasami bolało bardziej. Czasami nos był bliżej ziemi niż nieba. Ale nigdy nie ryzykowaliśmy. Nigdy nie doprowadzaliśmy do momentu, gdzie był przerost ambicji nad formą. Przykładem stało się wejście na Scafell Pike.
To była listopadowa niedziela i plan był prosty. Wchodzimy na Scafell Pike - 978m, schodzimy kawałek i podchodzimy na Great End - 910m, ponownie schodzimy i zdobywamy Lingmell - 807m. Sprawdziliśmy pogodę. Miało troszkę wiać, ale chodziliśmy już po górkach przy tej prędkości wiatru, więc nie widzieliśmy przeszkód, aby nasz plan wprowadzić w życie.
Patrząc na świat przez szybę w samochodzie, zaczęło wkradać się do głowy zwątpienie. Wiatr przybierał na sile. Drzewa i krzaki wywijały się na wszystkie możliwe strony. A jeszcze nie nabraliśmy wysokości. Hm...
Wędrówka w górę nie była zła. Idąc przed siebie, rozpoznawałam drogę, po której szłam już wcześniej. Uśmiechałam się do miejsc, które nie były mi obce. Sprawnie mijaliśmy kolejne osoby, które były na szlaku. Prawie do końca wierzyłam, że uda nam się powrócić do domu z trzema szczytami w kieszeni. Ale, kiedy dotarliśmy na Scafell Pike, to wicherek tak się rozhulał, że stanie w miejscu wymagało niemałego wysiłku. Mnie nosiło, jakbym była pod wpływem alkoholu. Tak od krawężnika do krawężnika. Zdjęcia robiłam klęcząc, co by mnie tak nie targało w prawo, lewo, w przód i tył.
Schodząc w dół w kierunku Great End, wiatr popychał mnie w sobie wybrane kierunki. Zejście było kamieniste, więc musiałam się szybko orientować, gdzie stawiać nogi, gdy moja wizja kolejnego kroku była inna niż wiatru. Ale, jak już chciało mi porwać z głowy czapkę wełniankę, to się poddałam. Odpuściłam zaplanowanym górkom. Stwierdziłam, że jest w tym miejscu zbyt pięknie, aby tylko zaliczyć szczyty i skrócić listę Wainrighta. Podczas tej wyprawy, głównie by chodziło o walkę z wiatrem... a mi zależało, aby autentycznie cieszyć się górami i widokami, które oferują.
Nie powiem, poczułam smutek, bo cel nie został osiągnięty. Z zazdrością patrzyłam na ludzi, którzy podchodzili pod kolejne górki. Podziwiałam ich siłę i odwagę. Ale z drugiej strony, poznałam też inny kawałek siebie i cieszę się, że wciąż ważniejsza jest dla mnie jakość, a nie ilość.
Góry nie uciekną... a tereny w okolicach Wasdale Head są warte powrotów.
Comentarios