top of page

214 fells in the Lake District - Alfred Wainwright – cz.4

Wyzwaniem na pewno okazał się okres zimowy, który wymuszał na nas wczesne wstawanie. Jeździliśmy na szlak, kiedy to nawet owce na polach jeszcze sobie smacznie spały. Wschód słońca dopiero co zabarwiał niebo na różowo. Siedząc rano w jeszcze nieogrzanym aucie, często wspominałam ciepło łóżka. Zastanawiałam się, czy kolejna trasa, która ma na celu zdobycie kolejnych szczytów z listy Wainwrighta, wniesie coś nowego i interesującego? W ogóle, jak to będzie z tymi górkami? Przecież to te same tereny, miejscowości, czasami i parkingi. Czy coś tu może zaskakiwać? Czy nie stanie się to monotonne? Przecież my lubimy zmiany. Potrzebujemy ich. A w tym projekcie wydaje się, że jest to samo i tak samo. Czy podołamy temu wyzwaniu? Czy jednak się znudzimy i pójdziemy w swoją stronę?


Wybierając się na Hart Crag - 822m, Fairfield - 873m, Cofa Pike - 823m, Seat Sandal - 736m, Dove Crag - 792m odpowiedź na wszelkie wątpliwości pojawiła się szybko. Pierwsze kroki na szlaku, a w oczach pojawiły się łzy wzruszenia. Zaiskrzyło. Zwolniłam krok. Nie mogłam tak po prostu, zwyczajnie, mechanicznie i automatycznie przejść obok tych krajobrazów. I jeszcze ta pogoda o poranku. Budzące się słońce, błękit nieba, brak odczuwalnego wiatru. Świat się zatrzymał. Było tak bardzo łagodnie i przyjemnie.

No, ale był plan. I to całkiem ambitny, więc trzeba było otrząsnąć się z letargu i powrócić do dynamicznego kroku.


Bazą był szlak z AllTrails, ale my go rozciągnęliśmy do rozmiaru 24km. Poszliśmy pod prąd i skierowaliśmy się ku Hart Crag - 822m. Podejście w dużej mierze było bardzo łagodne i dopiero końcówka stała się stroma i wymagała użycia nóg i rąk. Po wejściu na szczyt troszkę zeszliśmy, aby zrobić podejście na Fairfield - 873m, które jest skaliste i konsumowało sporo czasu, bo zamiast piąć się beztrosko w górę, skupialiśmy się na przechodzeniu z kamienia na kamień. Ruszając dalej, Adamowi pojawiła się kolejna (nieplanowana) górka Cofa Pike - 823m i już pojawił się błysk w jego oku. Bo jakże odpuścić takiemu szczytowi, skoro jest już na wyciągnięcie ręki? Zboczyliśmy więc z drogi i weszliśmy na górkę, która, jak się okazało w domu, nie miała nic wspólnego z listą Wainwrighta 🙂.

Kolejny cel to Seat Sandal - 736m i tutaj pojawiło się zaskoczenie. Zobaczyliśmy go i nogi się nam lekko ugięły. Górka wyglądała na cholernie stromą i ktokolwiek z niej schodził, wyglądał jak po maratonie. My, dopiero co zeszliśmy z Fairfield, mieliśmy wskrabać się na Seat Sandal, po to, aby zejść z niego i ponownie wejść na 873m. Adam nie dowierzał temu, co widział. Na mapce w domu to wyglądało tak prosto i płasko.

Ale nie poddaliśmy się. I poszło całkiem sprawnie, chociaż nogi poczuły ten wysiłek. A jeszcze musieliśmy powrócić na oryginalny szlak i dotrzeć na Dove Crag - 792m. Dało się.

Grunt to dobre nastawienie 🙂. Jedynym utrudnieniem tej całej wyprawy to wszechobecna woda i kamienie. Zejście to już w ogóle dało nam się we znaki. Potoki kradły ścieżki. I tak jak na początku jeszcze starałam się nie taplać w zimnej wodzie, tak pod koniec trasy szłam do przodu, nie zwracając uwagi na to, że woda wlewa mi się do butów.

Po takim dniu, po takim osiągnięciu, po takim wysiłku był tylko apetyt na więcej. Do domu nie wracałam sama, ale z bagażem wypchanym cudownymi widokami oraz radością, że nie poddałam się ani fizycznie, ani psychicznie. Osiągnęłam to, co zaplanowałam, dałam sobie to, co chciałam. Mogłam – i to znaczyło bardzo wiele.


Zima to też śnieg i nasza wyprawa na Wansfell - 487m. Mam czasami tak, że planuję spokojną niedzielę... taką leniwą... powolną i rozciągniętą w czasie. I mija kolejna godzina dnia, kiedy kompletnie nic nie muszę, nie mam planów i nigdzie mi się nie spieszy. I niby wszystko jest idealnie. Odpoczywam, uśmiecham się do książki, na którą w końcu mam czas. Ale oko coraz częściej patrzy na świat, który jest za oknem... nogi stają się niespokojne... w głowie powraca myśl, że może jednak warto się ruszyć, i postawić swój but na szlaku...


Tak to u nas wyglądało 28.11.21. W sobotę zaplanowaliśmy, że następnego dnia odpoczywamy. Ale w niedzielę, koło południa Adam wspomniał, że właśnie śnieg pada w Lake District, a potem delikatnie zasugerował, że może jednak sobie pojedziemy w zimowe klimaty. Pierwsze w tym roku. A mi dać tylko pomysł. Do zaczepki nie potrzebowałam wiele. Było już dosyć późno, więc tempo przygotowania się do wyjazdu było błyskawiczne.

Już w drodze złapała nas śnieżyca i mogliśmy napatrzeć się na pierwsze, listopadowe płatki śniegu. A na miejscu to już czekało na nas białe szaleństwo. Zimowa kraina na wyciągnięcie ręki. Bialutko. Cichutko. I tylko śnieg trzeszczał pod butami.

Sam szlak był bardzo zakręcony. Często nie posiadał ani ścieżek, ani dróg. Po dotarciu do ulicy poddaliśmy się i nie weszliśmy na Troutbeck Tongue, do którego prowadziła droga widmo - na mapie jej nie było. Autor szlaku po prostu poszedł przed siebie. Może latem i taka wyprawa jest do ogarnięcia, ale zimowe popołudnie nie było najlepszą porą, aby iść na ślepo w wysokie trawy przykryte śniegiem, bez żadnej wiedzy, na ile bagnisty i podmokły jest ten teren. Odpuściliśmy.

Wracając do auta, patrzyłam na świat, który nabrał zupełnie innego charakteru. Górskie krajobrazy w białych szatach miały w sobie jeszcze więcej magii. Zima w Anglii to dla mnie zawsze wielka atrakcja, bo płatki śniegu omijają Warrington z daleka. Wansfell było naszym pierwszym śnieżnym wejściem... takim eksperymentalnym. I to właśnie ten wierzchołek stał się 40 szczytem z listy Wainwrighta, który dotknęliśmy.




3 wyświetlenia0 komentarzy

Comments

Rated 0 out of 5 stars.
No ratings yet

Add a rating
bottom of page