Czy można chodzić po górach, mając lęk wysokości? To pytanie często pojawiało się w mojej głowie. Weszłam na wiele wzgórz w Lake District, ale były chwile grozy, był pot i były łzy. Niewiele potrzebuję, aby poczuć niepewność, która błyskawicznie paraliżuje moje ciało. Wystarczyło strome podejście po trawie z dodatkiem skałek i nogi stawały się miękkie. Przejście wąską ścieżką, gdy oko widziało z boku tylko przestrzeń, wywoływało panikę. A jak dodam do tego nierówny teren na tych cienkich dróżkach oraz silniejszy wiatr, z którym musiałam się mocować, to ciało całe sztywniało i trudno mi było zrobić krok w jakąkolwiek stronę. Szczęśliwie, póki co, nie było zbyt wiele takich odcinków, a jak już się zdarzyły to wystarczyła pomocna dłoń Adama i skałki (moje poręczówki :-)), których trzymałam się kurczowo, idąc tiptopami do przodu.
Cat Bells był takim szczytem, który dał się zapamiętać na dłużej. Moje postawienie stopy na tej górce było pod znakiem zapytania. Wchodziliśmy od innej strony niż Hause Gate. Regularnie musiałam się powspinać po skałkach, ale nie było strasznie. Ale przed samym szczytem zamarłam. Do ciała wkradł się lęk i w głowie zaświeciła się opcja, że nie wchodzę, że nie dam rady, że wracamy. Żeby wejść na najwyższy punkt, trzeba było użyć i rąk i nóg, i jeszcze było wysoko i stromo. Poprosiłam Adama, aby wszedł na szczyt i zobaczył, czy zejście z drugiej strony jest bardziej przyjazne. Bo, jak przypadkiem wtargam się na górę i nie będę mogła zejść, to utknę. Okazało się, że droga po drugiej stronie góry to sam relaks. Skupiłam się więc mocno. Oddychałam głęboko. Napięłam wszystkie zmysły i mięśnie, i weszłam na ten cholerny Cat Bells. Zejście z tego szczytu to był przedszkolny spacer. To nie była pierwsza górka, która miała nie jedną twarz. Gdybym usiadła w domu i poczytała troszkę o podejściach, to bym miała mniej niespodzianek, które mrożą moją krew w żyłach. Znaki zapytania i strach w oczach to cena jaką płacę za spontaniczne wyjścia na szlak bez wcześniejszej orientacji w terenie.
Bywało też tak, że wejście na górę nie było najgorsze, ale do zejścia z niej musiałam wykorzystywać autorską metodę "dupną". Czyli, jak już rąk i nóg zabrakło, aby przesuwać się w dół, to siadałam na tyłek, co ułatwiało zachowanie balansu i ześlizgiwałam się ze skałek.
Mój syn mnie zapytał, dlaczego chodzę po górach skoro mam lęk wysokości? Po pierwsze, to nie lubię ograniczeń, które blokują mi drogę, która prowadzi mnie tam, gdzie chcę dojść. Po drugie widoki, klimat, atmosfera gór, to coś, czego bym nie chciała ominąć w życiu.
A odkąd obejrzałam film Paul Tierney Running The Wainwrights, który opowiada o tym, jak Paul zdobył 214 szczytów w 6 dni, 6 godzin i 5 minut i tym samym pokonał wcześniejszy rekord o 7 godzin, to idąc pod kolejną górę, myślałam o niesamowitej sile, determinacji i wytrzymałości, którą posiada człowiek. Takie osiągnięcia pokazują, że można pokonywać siebie i przekraczać własne granice. Można... a nawet, mi się wydaje, że trzeba 🙂.
Górzyste wyzwanie przeplataliśmy innymi szlakami. Ciągnęło nas do innych terenów niż tylko Lake District. Potrzebowaliśmy innych obrazów, niż tylko szczyty górskie. Z czasem zaczęła nas wołać woda. Zaczęliśmy chodzić wzdłuż kanałów i rzek. Wyciągnęło nas w kierunku morza. A nawet przeszliśmy dookoła Anglesey. Potrzeba zmiany zwyciężyła.
W lipcu 2022 wybraliśmy się na wyprawę, na której zdobyliśmy pięć kolejnych szczytów. Tym samym skompletowaliśmy księgę 2 Alfreda Wainwrighta (Far Eastern Fells). Był to pierwszy wakacyjny weekend w Anglii, ale pogoda w ogóle nie przypominała letnich klimatów. Zamiast wystawiać twarz do słońca, wpatrywałam się w gęste chmury, a kłujący drobny deszcz zafundował mi masaż polików. Zmysł wzroku został zastąpiony zmysłem węchu. Wdychałam zapach górskiego, mokrego powietrza, oraz ciepłego wiatru. Oczy nie miały szans widzieć cokolwiek. Nawet owce, które widziałam w oddali, pomyliłam z usypanym stożkiem na szczycie. Dziwne uczucie, kiedy człowiek idzie przed siebie ze ślepymi oczami i próbuje ogarnąć otaczającą go przestrzeń innymi zmysłami.
Po ukończeniu powyższego szlaku, który rozszerzyliśmy o Harter Fell, pojechaliśmy powłazić na Hallin Fell oraz Beda Fell. Na pierwszą górkę weszliśmy szybciutko. Natomiast druga, ta bardziej skomplikowana, zostanie w pamięci na dłużej.
Stojąc u stóp Beda Fell, byliśmy już dosyć mocno naznaczeni przez deszcz, ale to wchodząc na tę górę, poczuliśmy co to znaczy być mokrym. Ścieżka w górę prowadziła przez paprocie, które sięgały nam do pasa, albo były mojej wysokości. Mokra natura dzieliła się z nami swoją wilgocią. Wspinaliśmy się i w pewnym momencie zauważyłam jelenia. Był piękny, dostojny, z wielkim porożem. Stanęliśmy, mokliśmy, wpatrywaliśmy się w niego, jak zahipnotyzowani, i dalej mokliśmy. Nie odrywaliśmy wzroku od niego. Jego ruchy były lekkie, prężne, precyzyjne. Było w nich mnóstwo gracji, delikatności i płynności. Kiedy dotarł na szczyt, wyprostował się, pochylił swój łeb i spojrzał na świat, który miał u swoich kopyt. Niezwykła chwila. Wielki moment. Wyjątkowy obraz.
I tak wyglądało życie na górskim szlaku. Było kompletnie nieprzewidywalne i zaskakujące. Podczas tej wyprawy było szaro, wietrznie, mokro, bez dobrej widoczności, a o widokach mogłam tylko pomarzyć. Mimo to wracałam do domu bogatsza o doświadczenie, które może się już nigdy więcej nie powtórzyć. Dlatego warto wyjść... iść... patrzeć i widzieć.
Po tej wyprawie, w góry zaglądaliśmy coraz rzadziej. Pochłonęła nas woda, nowe wyzwania i nowe przygody. 214 fells Alfreda Wainwrighta to niedokończony projekt. Pokazuje to nasze charaktery. Daleko nam do powtarzalności, ciągłości, długoterminowych przedsięwzięć. Lepiej sprawdzamy się w zadaniach, które są zmienne i nie prowadzą do tych samych miejsc. Kanał ze swoim początkiem i końcem, rzeka ze swoim źródłem i ujściem, wybrzeże, które idzie przed siebie, to wyzwania, które wpasowywały się w naszą potrzebę robienia kroku do przodu.
Okazało się, że bardziej cieszy mnie DALEJ, a nie WYŻEJ. I tak zaczął się kolejny, inny, odmienny rozdział naszych wędrówek.
Kommentare