W Walii dawno nas nie było, a w terenach, które należą do tych najpiękniejszych Area of Outstanding Natural Beauty, nie było nas jeszcze dawniej. Jechaliśmy do Abersoch, które jest położone na przepięknym półwyspie Llŷn i wiedziałam, że będzie wyjątkowo, ale nie spodziewałam się, że napotkane miejsca będą aż tak bajecznie urocze. Mieliśmy błękitne niebo i ciepłe promienie słońca. Dzień był jaśniutki, morze się srebrzyło i mieniło, widoki zachwycały. W ofercie mieliśmy krótszą i dłuższą trasę. Moje plecy dyktowały warunki i to od nich zależała decyzja, na ile kilometrów będziemy mogli sobie pozwolić.
Za morzem w okolicach Walii bardzo się stęskniłam. Kładąc się spać, już nie mogłam doczekać się rana. Obudziłam się przed szóstą i zastanawiałam się, czy nie przerwać Adamowi słodkich snów, i nie zaproponować mu, abyśmy ruszyli szybciej. Powstrzymałam się i cierpliwie nasłuchiwałam, kiedy budzik zadzwoni. I przyszedł ten moment, i zaczęły się sprawne przygotowania. W końcu wsiadłam do auta. Jechałam w świat. Ech.. Na serwisie nogi miały problem usiedzieć w miejscu. Dreptały, kręciły się, wyrywały na szlak. Nie dały spokojnie wypić kawy. Jechaliśmy dalej. Energia mnie rozpierała. Jeszcze nie zrobiłam żadnego kroku wzdłuż wybrzeża, a już miałam w sobie sporą dawkę serotoniny. Mogłam tańczyć, śpiewać, recytować :-).
Zaparkowaliśmy w Abersoch. PLan był taki, że najpierw robimy kółko i obchodzimy niewielki cypel, który sumarycznie powinien mieć 17km i około 400m przewyższenia. Wystartowaliśmy spokojnie. Pojawiły się drogowskazy Wales Coast Path i poczuliśmy się jak u siebie. Daliśmy się im prowadzić i pierwszy kilometr zakończył się skałą wchodzącą w morze. Przejścia brakowało. Musieliśmy się wrócić. Wszystkie schody, które prowadziły z plaży w górę, były prywatne.
Trzeba było cofnąć się do ulicy. Szliśmy nią przez chwilę wspinając się w górę. Kawałek dalej ponownie zeszliśmy na poziom morza. Tam przywitał nas ultramaratonowy klimat. Serce mi szybciej zabiło. Moje i tak duże podekscytowanie poszybowało jeszcze wyżej.
Tego dnia odbywał się SHE ULTRA - ultramaraton dla kobiet na każdym poziomie sprawności fizycznej. Tu nie chodziło tylko o wyścig. To była szansa, aby pokazać światu, że kobiety są silne, zdeterminowane i zdolne osiągnąć wszystko. Rzucić sobie wyzwanie i zdobyć coś naprawdę niesamowitego. Taki oto był cel. I nam się trafiło być częścią tego wydarzenia. Nasza trasa pokrywała się z ultramaratonem. Mijały nas kobiety w każdym wieku, w każdym kształcie, w każdej formie kondycyjnej. Przyglądając się jak walczyły, upadały, wstawały, wyrywały każdy kilometr, zarażałam się ich wytrzymałością i wytrwałością. Każda z nas chciała po coś sięgnąć tego dnia. Każda z nas podjęła się wysiłku, który miał dać poczucie siły, tego że MOŻNA, że WARTO, że TRZEBA.
Plaże, nierówne drogi, podejścia i zejścia. Wszystko to wymagało wysiłku, ale było ubrane w tak cudną scenerię, że trud stawał się elementem drugoplanowym. Zmysły były skupione na podziwianiu otoczenia, na pochłanianiu cudownej energii, na delektowaniu się obrazami. Trasa minęła nam prawie błyskawicznie. Z siedemnastu kilometrów zrobiło się dziewiętnaście, ale jak doszliśmy do parkingu to i tak powstało pytanie I CO DALEJ?
Głowa pracowała. Wewnętrzny dialog analizował opcje. Było koło czternastej. Czułam się dobrze. Chciałam więcej. Powrót do domu z niepełnymi dwudziestoma kilometrami mi się nie uśmiechał. Nasz domowy plan był taki, że możemy jeszcze zrobić odcinek z Pwllheli do Abersoch. To jakieś 12km, więc dodatkowe dobre dwie godziny spaceru. Przewyższenie było niewielkie, coś w granicach 200m. Problem polegał w transporcie publicznym. Autobusy kursowały co dwie godziny. Aby dojechać do Pwllheli, byśmy musieli czekać prawie do szesnastej. Natomiast idąc do tego miasta, musielibyśmy zdążyć na autobus o 16 45. Następny i tym samym ostatni był o 17 45. Popatrzyliśmy na siebie. Spojrzeliśmy w nasze iskierki w oczach. Zaczęło się. Jak za starych, dobrych czasów. Adrenalinka. Odrzuciliśmy bezpieczne czekanie i ruszyliśmy do Pwllheli, licząc na to, że zdążymy na autobus.
Dostałam skrzydeł. Poczułam siebie na nowo. Tego smaku przygody mi brakowało. Tego wyzwania, ścigania się, czerpania z drogi garściami. Tego wyciągania się ze strefy komfortu, przekraczania własnych granic, sprawdzania swojego potencjału i poznawania siebie. Pierwsze podejście było strome i dosyć wysokie. Ale wspinaliśmy się zdecydowanie i szybko. Dotarliśmy na górę i przestrzeń, którą zobaczyliśmy automatycznie złagodziła ból mięśni móg i zadyszkę. Magia wolności i bezkresu. Nie mogłam się rozczulać nad krajobrazami i robieniem fotek, bo czas nas gonił, ale i tak sporo wzięłam dla siebie z tego miejsca.
Górą szło się rewelacyjnie. Zejście dało w kość. Ale to kamieniste plaże były kłodami rzucanymi pod nogi. One konsumowały nasz drogocenny czas, który kurczył się szybko. Machaliśmy tymi nogami, a stopy zapadały się w miękkie podłoże. Nie było, jak nabrać tempa. Powoli gasła nadzieja, że dotrzemy na dworzec autobusowy na czas. Ale się nie poddawaliśmy. Noga za nogą. Noga za nogą. Na ostatnie kilometry Adam wyciągnął nas na drogę, która wyprowadziła nas w miasto. Chodniki dawały więcej możliwości, jeśli chodzi o tempo kroku, i rzucały nowe światło na całą sytuację. Nabraliśmy wiatru w żagle. 12km minęło, a celu nie było widać. Zostało ostatnie pięć minut. Czy zdążymy? A może by tak podbiec? Wyobraźnia mnie ponosiła, ale plecy szybko ją ściągnęły na ziemię. Ufff... Na przystanku autobusowym stanęliśmy z zapasem trzech minut. Ależ były emocje. Takie ultramaratonowe.
Dojechaliśmy na miejsce. Do samochodu szłam w takim tempie, jakby tych trzydziestu kilometrów i 600 metrów przewyższenia w nogach nie było. Byłam przeszczęśliwa. Czy to oznacza, że stan mojego kręgosłupa się poprawia? Czy to oznacza, że ponownie będę mogła być sobą, iść po swojemu i wplatać w wędrówkę spontaniczne przygody? Czy to oznacza, że mam znowu szansę się rozwijać i iść do przodu przez duże P? W ciągu ostatnich pięć miesięcy, kiedy stawiałam kroki na szlaku z duszą na ramieniu, zrodziło się we mnie poczucie sztuczności. Niby szłam, niby realizowałam moje projekty, ale wyczuwałam w tym jakąś karykaturalność sytuacji. Dostępna forma chodzenia nie do końca była moją prawdą. Ja zasmakowałam się w długich dystansach. Na spacer o długości kilkunastu kilometrów to mi się nawet nie opłaca ubierać :-). Iść to iść. Dalej to dalej. To jestem Ja. Taka jest moja filozofia.
Wracając do domu, poczułam w sobie spójność. Moje WĘDROWANIE i DROGA nadawały tym samym rytmem. Odblokowałam się. Uczucie możliwości, które się we mnie rozlało, otworzyło przestrzeń do sięgania po więcej. I nie piszę tu o zaślepionym ego i nie znającej umiaru zachłanności. Wiem, że jeszcze wiele miesięcy przede mną z ćwiczeniami wzmacniającymi plecy, odżywiającymi dyski, z okrojonymi dystansami. Ale wydaje się, że jestem już bliżej siebie. A to jest motywacja, która mobilizuje do obowiązkowej fizjoterapii. Stać się silniejszą to tak, jakby stać się częścią SHE ULTRA.
Comments