top of page

Aberystwyth - Llanon; Cardigan - Witches Cauldron; Aberystwyth - Pennal

16 października 2023 roku ruszyliśmy z Aberystwyth do Pennal, gdzie zawróciliśmy i cofnęliśmy się do naszej linii startu, robiąc tym samym 84.56km i pokonując 1828m przewyższenia. Chcieliśmy zobaczyć, czy NIEMOŻLIWE jest MOŻLIWE? Czy prawdą jest, że wszystko jest w naszych głowach? Czy to, w co wierzymy jest niezmienne?


Sobotni wyjazd do Walii na kilka dni nie miał w sobie najmniejszego ziarenka, z którego by mógł wyrosnąć pomysł z wyzwaniem w tle. Byliśmy głównie skupieni na naszym projekcie Wędrówki dookoła Wielkiej Brytanii i zastanawialiśmy się, jak będzie wyglądało wybrzeże, po którym będziemy szli po raz pierwszy. Ciekawi nowych miejsc, terenów, krajobrazów jechaliśmy przed siebie. Gdzieś popadało. Gdzieś bardziej powiało. Gdzieś słońce dawało nadzieję na przyzwoitą pogodę. Gdzieś widzieliśmy początek tęczy. Po ponad trzech godzinach dotarliśmy do Aberystwyth. Pierwsze kroki były skierowane ku kawie. Szukaliśmy lokalnej piekarni bądź cukierni, gdzie będziemy mogli usiąść z kubeczkiem gorącego płynu w rękach i kawałkiem jakiegoś słodkiego, walijskiego przysmaku. Jakież było nasze zdumienie, gdy okazało się, że wszelkie jadalnie, kawiarnie i restauracje są po brzegi wypełnione ludźmi i nie ma dla nas miejsca. Wybór padł na Subway. Jeśli nie może być lokalnie, to niech będzie tanio. Odpoczęliśmy chwilę i ruszyliśmy na szlak.



Droga do Llanon prowadziła przez Afon Rheidol, plaże, wzgórza i klify. Było sporo podejść i zejść. Szliśmy przed siebie, a szlak przywoływał wspomnienia z wędrówki dookoła Anglesey. Dużo morza, ogromne, zielone przestrzenie, potężne formacje skalne, urzekające zatoki. Wpatrywaliśmy się w to wszystko i zobaczyliśmy na horyzoncie deszcz, który się do nas zbliżał w błyskawicznym tempie. W ostatniej chwili zdążyliśmy założyć kurtki. Nagle dmuchnęło z całej siły, a wiadra wody polały się z góry. Deszcz padał w poziomie, a my szliśmy zgięci w pół, walcząc z uderzeniami wiatru. Nie trwało to zbyt długo, ale smak tego doświadczenia czuję do dzisiaj. Po tym zimnym i intensywnym prysznicu, kiedy to organizm wszedł na poziom "walcz", adrenalina jeszcze przez jakiś czas mi towarzyszyła i wszelki wysiłek związany z podchodzeniem był mało odczuwalny. W pogodnym klimacie dotarliśmy do Llanon. Wystarczyło 10 minut czekania i podjechał autobus, który w cenie 2.50f za dwie osoby zawiózł nas z powrotem do Aberystwyth.



Niedzielny transport publiczny jest zawsze pod znakiem zapytania. Autobusy, z których byśmy musieli skorzystać, aby kontynuować nasz szlak z Llanon, nie kursowały tego dnia. Trzeba było stworzyć plan B. Znaleźliśmy niewielki cypel, który mogliśmy obejść, a potem wrócić po prostej tworząc w ten sposób kółko. Pojechaliśmy do Cardigan, przeszliśmy przez Afon Teifi, doszliśmy do jej ujścia, wyszliśmy na szerokie wody, dotarliśmy do Witches Cauldron i wróciliśmy do auta.



Tereny były przepiękne. Błękitne niebo i jasne słońce tylko dodawały uroku miejscom, przez które szliśmy. W Poppit Sands przystanęliśmy na kawę. Pijąc ją niespiesznie, chłonęliśmy tamtejszy klimat. I ruszyliśmy dalej. I nie wiem, czy to ta kofeina, czy prehistoryczne klify, ale do mojej głowy zaczęły napływać lekko szalone pomysły. Od słowa do słowa, nawet nie wiedząc kiedy, zaczęłam z Adamem planować wyzwanie na miarę szlaku Chester Ultra Maraton Course. Na początku było więcej pytań niż odpowiedzi. Czy faktycznie chcemy powtórzyć wyczyn z zeszłego roku? Co to nam da? Po co nam to? Czy to coś wniesie? Czy się opłaca? Czy warto? Po drugiej stronie barykady stał entuzjazm, który już się cieszył, że coś innego się zadzieje... była ciekawość, która chciała świadomie przejść przez te 84km... i był duch sportowy, który miał ochotę wrócić do domu z osiągnięciem... a i element tradycji, którą można kontynuować z roku na rok, dodał kilka swoich groszy. Pomysł intrygował i przerażał jednocześnie. Przecież mówiliśmy, że już nigdy w życiu. Ale głowa ma tak, że zapomina, jak smakuje ból i skrajne wycieńczenie, więc człowiek karmi się naiwnością, że jakoś to będzie, że jak zrobiliśmy to raz, to dlaczego by się nie miało udać po raz drugi?



Po powrocie ze szlaku, Adam, jak wiewiórka biegał boso po domu i przygotowywał nas strategicznie na kolejny dzień. Ładowarki i USB poszły w ruch. Telefon, zapasowe baterie, latarka, oświetlenie na plecak, wszystko to miało działać na 100%. Ja natomiast, podobnie, jak rok temu, próbowałam objąć rozmiar tego, czego chcemy się podjąć. Tym razem, nie tyle ilość kilometrów mnie przygniatała, co przewyższenia, które były na naszej trasie.



Poniedziałek od samego rana pachniał morskimi falami. Było jeszcze ciemnawo, a my wspinaliśmy się już na pierwsze wzgórze. Adama wypełniała serotonina, a moje kroki jeszcze długo były mocno zaspane. Nawet widok morsujących ludzi, gdy temperatura powietrza była dwa stopnie nie pobudził mnie do życia. Słońcu również się nie spieszyło, aby obudzić się i wstać. Czekałam, aż dojdziemy do Borth, bo tam była szansa na wypicie kawy. Nieśmiałe ożywienie wstąpiło we mnie, jak zobaczyliśmy foki, a kilka kilometrów dalej stado delfinów, które wyskakiwały powyżej morza, a potem nurkowały w głębinach. Nie mogliśmy sobie pozwolić na zbyt długie przystanki, ale nie było opcji, aby się nie zatrzymać i nie popatrzeć na tak oryginalny spektakl. Takie chwile są bezcenne. Zignorowanie ich jest niewybaczalne.



Po 10km dotarliśmy do Borth i faktycznie napiliśmy się tam dobrej kawy w The Sands Bistro. Z nową dawką energii ruszyliśmy dalej. Najpierw przeszliśmy całe miasteczko, potem ulica prowadziła przez pola golfowe, następnie zakręt i ulica, która przez kilka kilometrów prowadziła do A487, a gdy już dotarliśmy do tej trasy przelotowej, to pojawiły się znaki Wales Coast Path i ruszyliśmy w górę, gdzie wspinaczce nie było końca.



Pierwsze 10km na klifach z podejściami i schodzeniem było niczym w porównaniu z kolejnymi 10km wśród wzgórz. Ostatecznie udało się zejść na dół i chodnikami dotrzeć do Machynlleth. Potem do mostu, który przeprowadził nas przez Afon Dyfi znaną również, jako Afon Dovey, i ruszyliśmy ulicą do Pennal. Ta maleńka wioseczka przywitała nas niepłatnymi toaletami i ławeczką, na której mogliśmy usiąść. Mieliśmy za sobą 44.5km. Jeszcze tylko powrót.



Wiedzieliśmy na pewno, że nie wracamy pagórkami. To było ponad nasze siły. Te 10km w stylu góra-dół to by było samobójstwo. Perspektywa powrotu ulicą szybkiego ruchu i to nocą również nie cieszyła się pełną akceptacją, ale ta propozycja była lepszym złem.

Najpierw wróciliśmy do Machynlleth, gdzie na stacji paliw kupiliśmy coś do jedzenia i się nakarmiliśmy. To był nasz ostatni posiłek. Potem szliśmy do odwołania. Odcinek z chodnikiem przeszliśmy szybko i sprawnie. Następnie nadeszła główna ulica, a wraz z nią ciemność. Gdzieś, Adam jeszcze na chwilę wyciągnął nas pod górkę w otchłanie nocy, gdzie nic nie było widać, ale poboczną ulicę mieliśmy tylko dla siebie - trafiły nam się tylko dwa auta. Po jakimś czasie trzeba było wrócić na A487. Byliśmy jako tako widoczni, ale i tak schodziliśmy samochodom z drogi. Wybijało to z rytmu i spowalniało marsz, ale tak było bezpieczniej. Te kilometry staraliśmy się przejść jak najszybciej. Z ulgą przyjęłam moment, kiedy skręciliśmy w kierunku Borth. Radość nie trwała długo, bo ulica nie chciała się skończyć, miasto nie chciało się przybliżyć, a potem nie chciało nas opuścić. Z wielkim trudem doszliśmy do klifów. To oznaczało, że przed nami jeszcze jakieś 10km cierpienia i będzie można usiąść w samochodzie. Ponownie wybraliśmy opcję z ulicami. Nie ominęły nas jednak długaśne i strome podejścia. Góra - dół. Góra - dół. Jedna miejscowość. Druga miejscowość. Aberystwyth nawet nie było w zasięgu wzroku. Gdy już się doczołgaliśmy do obrzeży naszego miasta to zobaczyłam, jak daleko są światła promenady, do której musieliśmy dojść. Szliśmy mega pokracznie. Każdy kolejny krok wydawał się niemożliwy do zrobienia. Ostatnie metry do auta to milimetrowe kroczki. I przyszedł moment, aby wsiąść do samochodu. Tyłek siadł na fotelu, ale nogi już same się nie wciągnęły. Z pomocą musiały przyjść ręce. Po chwili patrzę, a Adam ma tak samo. Nie ma siły, aby nogi samodzielnie wtargać do środka. Zamknęliśmy drzwi. Zaczęło nami trząść. Wysiłek dał o sobie znać. Ale nie zabrakło uśmiechu na twarzy.



Adam, który zawsze się zastanawiał, jak my przeszliśmy 84km rok temu już wie, jak się idzie taki dystans. Przypomniał sobie. Mówi, że nie zapomni... że będzie pamiętał.

Ja mogę powiedzieć, że wiele jest w głowie, ale najbardziej pozytywne chcenie i myślenie, nie zastąpi kondycji i wytrzymałości. Ciało powie NIE, nawet jeśli umysł jest wypełniony lekkością i przestrzenią. Mentalnie nie upadłam ani razu. Fizycznie zafundowałam sobie niezły wpierdziel. Głowa taplała się w wolności i możliwościach. Ciało musiało walczyć z bólem, który zniekształca wszystko. Ale rzeczywistość i tak miło mnie zaskoczyła. Myślałam, że takie odległości już nie są dla nas. Warto od czasu do czasu siebie sprawdzić. Tym razem nasze Niemożliwe stało się Możliwe.



Własnych granic nie pokonuje się na pachnąco. Człowiek dociera do ściany i to, co widzi, nie jest ani ładne, ani przyjemne. Poniedziałkowe wyzwanie pokazało mi, że WYŻEJ czy WIĘCEJ nie jest moim celem, ale czasami jest potrzebne, aby móc iść DALEJ, które już bardziej mnie interesuje. Teraz wiem, że nogi mają jeszcze siłę, aby zanieść mnie tam, gdzie chcę. A to otwiera furtki do wielu krain, projektów, możliwości. Wciąż mogę marzyć, pragnąć i śnić... wypełniać życie przygodami, zabawą, śmiechem... dodawać do poważnej codzienności odrobinę pikantnej niepoprawności.


Aberystwyth - Llanon - 19.82km - 4 godziny i 38 minut- 14.10.23 Sobota

Cardigan - Witches Cauldron - 28.30km - 6 godzin i 47 minut - 15.10.23 Niedziela

Aberystwyth - Pennal - 84.56km - 17 godzin i 3 minuty - 16.10.23 Poniedziałek



0 wyświetleń0 komentarzy

Comments

Rated 0 out of 5 stars.
No ratings yet

Add a rating
bottom of page