top of page

Arnside - Grange-over-Sands; Grange-over-Sands - Ulverston; Ulverston - Barrow-in-Furness

Okazuje się, że wędrowanie dookoła Wielkiej Brytanii w wersji puzzlowej jest szyte na naszą miarę i świetnie pasuje do naszych charakterów. Oboje lubimy zmiany i nuży nas jednostajność. Możliwość wyboru regionu, który będziemy poznawać sprawia, że szlak wydaje się być zawsze czymś nowym i świeżym.


Tydzień temu chodziliśmy po Walii, a ten piątkowo-niedzielny weekend spędziliśmy w Cumbrii. Sceneria zupełnie odmienna i niepodobna do tego, czym byliśmy otoczeni kilka dni temu. Niby to wciąż ten sam kraj, ale obie krainy prezentują dwa różne światy. Ten fakt pobudza i wyostrza zmysły, przełamuje monotonię, łamie przyzwyczajenie. Z klifów i otwartego morza przeszliśmy na wiejskie klimaty, które jesienią pachną bardziej intensywnie i bardziej nostalgicznie.



W piątek podjechaliśmy do Arnside, skierowaliśmy się na znaną nam już stację kolejową, przeszliśmy przez mościk nad torami i ruszyliśmy do Grange-over-Sands. Celem na ten dzień było przejść przez rzekę Kent. Mogliśmy przez nią przejechać pociągiem i by nam to zajęło pięć minut - tyle trwała nasza droga powrotna. Ale w naszym założeniu jest, że idąc wzdłuż wybrzeża, będziemy przez rzeki przechodzić. Tym razem zajęło nam to ponad pięć godzin i musieliśmy pokonać prawie 28 kilometrów, aby po wejściu w głąby lądu, powrócić ponownie na brzeg morza.


Pierwsze kilometry prowadziły wzdłuż Morecambe Bay. Szliśmy różnymi wąskimi ścieżkami mając po jednej stronie drzewa, wśród których było słychać radosny śpiew ptaków, albo pastwiska z dodatkiem owiec bądź krów, a po drugiej stronie, mogliśmy się przyglądać mokradłom, niekończącym się piaskom, i od czasu do czasu wiła się rzeczka. Czar prysł, gdy przyszedł czas na odcinki uliczne, które regularnie przeplatały się z drogami przez parki, mniejsze lasy, łąki i pola. Ciekawie się robiło, gdy spacerowaliśmy przez wioski, w których ogrody przykuwały uwagę swoimi kolorami i zapachami. Pomimo tego, że mamy koniec lata, ilość kwiatów i ich barwy zatrzymywały wzrok na dłużej. Natomiast warzywne grządki z sezonową fasolą czy słonecznikami podkreślały fakt, że zmienia się pora roku. Zapachy, które unosiły się w powietrzu to totalny zawrót głowy.



Tego nie ma w betonowych miastach. I zaczęłam się zastanawiać, czy coś mnie w życiu nie omija? Czy te moje betonowe buciki mnie nie ograniczają? Czy to moje przyzwyczajenie do wygody nie rozleniwiło mnie? Czy ten miastowy bieg nie zamazał mi widoków? Oddychając wiejskim powietrzem, wdychałam spokój i prostotę. Szłam przed siebie pogrążona we własnych myślach i refleksjach, totalnie pochłonięta otoczeniem i nagle w oddali zobaczyłam dwie postacie. Jedna biała, druga czarna. Myślę - zjawy. Myślę - zwidy. Myślę - to jeszcze nie Halloween. Myślę - anioł i diabeł idą w moim kierunku. Oprzytomniałam w sekundę, może dwie i zobaczyłam, że to dwójka ludzi, z których jedna osoba jest ubrana na biało, a druga na czarno. Opowiedziałam Adamowi moją wizję sądu ostatecznego i się szczerze pośmialiśmy. Reszta trasy minęła w klimacie symboliki białego i czarnego, i co świat chce mi powiedzieć. W Grange-over-Sands mieliśmy godzinne czekanie na pociąg. Poszliśmy więc do miasteczka, gdzie jest Dorothy's Teas i tam kupiliśmy kawę, ciasteczko jabłkowe i rumowe, i powróciliśmy na stację kolejową, gdzie zajadaliśmy się tymi pysznościami. No i pojawił się ksiądz, który pytał o kierunek i czas odjazdu pociągu. Najpierw anioł i diabeł, potem ksiądz. Czy ja czegoś nie wiem o swoim życiu? Hm...



Sobota to dzień z mgłą w tle. Słońce pojawiło się dopiero po południu. Jak rasowy nastolatek wyłoniło się ze swojej sypialni po 13 00. Pogodowo więc mieliśmy ponuro, ale też upalnie i nawet lekko thrillerowo. Brak wiatru sprawiał, że wszystko zastygło. Słaba widoczność podkreślała tajemniczość otoczenia. Wszystko było pochowane, wycofane, nieobecne. Człowiek czuł się, jak aktor, który ma do odegrania swoją rolę w dreszczowcu. W takiej aurze napotkanie właściciela dwóch psów, czarnego i białego, a potem stojących obok siebie krów, czarnej i białej, pobudzało wyobraźnię. O co chodzi z tym czarnym i białym? Dobro i zło we mnie się kłócą? Jakieś demony znalazły sobie dom w moim wnętrzu? Czas na egzorcyzmy?


Ruszyliśmy z Grange-over-Sands promenadą. Szło się bardzo przyjemnie. Sprawnie dotarliśmy do stacji kolejowej w Kents Bank, przeszliśmy przez tory, przeszliśmy przez furtkę i znaleźliśmy na terenach trzcinowatych, mokrych, błotnistych, krótko mówiąc szemranych. Ciężko było uwierzyć, że ta droga doprowadzi nas szczęśliwie do kolejnego etapu. Adam pewnie szedł przed siebie pomimo tego, że szlak robił się coraz bardziej skomplikowany, i coraz mniej widoczny. W końcu doszliśmy do płotu, za którym było jeszcze więcej terenów bagiennych. No to musieliśmy wrócić i zmodyfikować zaplanowaną trasę. Dobrze, że Adam na telefonicznej mapce porusza się tylko lepiej i lepiej, i mniej kłóci się z "Kropkiem", i gdy docieramy do ściany to zawsze udaje mu się znaleźć wyjście alternatywne. Tego dnia utknęliśmy nie raz, i nie dwa, i nadrabialiśmy kilometry, ale zawsze szczęśliwie powracaliśmy na wyrysowaną wcześniej drogę. Po tym cofnięciu na mokradłach jeszcze się dobrze nie rozpędziliśmy, i okazało się, że mościk, przez który mieliśmy przejść jest zamknięty. I ponowne szukanie obejścia. I tym razem wyprowadziło nas na ulice, i to takie głośne, ruchliwe i bez chodnika dla pieszych. Ale dzięki temu trafiliśmy do Holker Hall & Gardens.



Pierwsza wersja była taka, że przejdziemy przez park i dzięki temu ominiemy kawałek ulicy. Zafascynowana, weszłam do tego zaczarowanego, zielonego świata. Potężne drzewa, szerokie połacie trawników, biegające stada saren, opadająca mgła. Cudowności. A zaraz potem rozczarowanie, że brama, którą mieliśmy powrócić na naszą drogę była zamknięta. No i ponownie wracamy. Ale tym razem przez kawiarnio-restaurację, która była na tym terenie. No to kawa i ciasteczka. Siedzę, jem, piję, nasiąkam specyficznym klimatem, myślę o ulicy, którą będzie trzeba iść. Dookoła mnie wszystko takie eleganckie, dostojne, z królewskim smakiem. Mój wzrok wyłapuje napis na ścianie: A GOOD DAY STARTS WITH COFFEE AND ENDS WITH WINE. Tej motywacji mi było trzeba. Takie prawdy sprawiają, że w człowieku budzi się życie i entuzjazm. Pyszna kawa była już za mną, teraz tylko trzeba wstać i iść do domu na lampkę czerwonego, wytrawnego wina. Uśmiech powrócił na twarz.



Ulica wydawała się nie mieć końca. Aby się na niej nie skupiać, przyglądałam się pracom na polu, drzewom ubranym we wczesno jesienne kolory, soczystym jeżynom, błyszczącym pajęczynom, zakrętom, które wzbudzały ciekawość, co będzie dalej. I w końcu doszliśmy do znaku Cumbria Coastal Way, który skierował nas na wyciszone, początkowo leśne tereny. I znowu pola, siano w kostkach, łąkowe ścieżki, ukryte drewniane mościki, widoki na góry, i rzeka Leven, nad którą przeprowadził nas most. Dalej to już mieszanka ulic, dróg i ścieżek, które doprowadziły nas do Ulverston Canal Foot. Z tego miejsca obraliśmy azymut na stację kolejową. Jak do niej dotarliśmy, to biegiem do pociągu. Było, jak w filmie, liczyła się każda sekunda. Musieliśmy dostać się na drugi peron. Bieg schodami w dół, omijanie ludzi, ostry zakręt, prawie wpadłam na człowieka, bieg po schodach do góry, drzwi pociągu już pozamykane, zostało jeszcze tylko wejście konduktora, który chyba widział, jak pędzimy, bo zaczekał na nas. I dobrze... bo się okazało, że pociąg, który by miał się pojawić za kolejną godzinę został odwołany. Z wrażenia całe zmęczenie minęło. 40 kilometrów w nogach, a my jeszcze biegi urządzamy. Ale jest zwycięstwo. Jest uśmiech.



Iść przed siebie, aby spotkać się z sobą. Wiele razy czytałam, że ludzie się zmieniają pod wpływem jakiegoś wyzwania, że droga pokazuje, uczy, budzi. Teraz tego doświadczam. Każda wyprawa to nowo otworzone drzwi do siebie samej. Cztery ściany domu stają się ciasne i brakuje w nich przestrzeni. Wyraźniej widzę, jak się w życiu zastałam, zapomniałam o możliwościach, o decyzjach, które powinny rozwijać i prowadzić dalej. Jak pozwoliłam sobie na wycofanie się z realizacji własnych pragnień i marzeń. Utknęłam w miejscu. Utknęłam w czasie. A teraz czuję, jak się budzę i dobrze mi się idzie ku sobie, ku życiu, w którym się chce, w którym jest niedosyt wrażeń.



Niedziela była pod znakiem zapytania, jeśli chodzi o wyjazd. Miało padać, grzmieć, i znowu padać. Czy ja chcę moknąć? Pytam samą siebie. Nie czekając na odpowiedź, zadaję sobie kolejne pytanie - czy chcę realizować projekt i to niekoniecznie przez kolejnych 10 lat? No to jedziemy. Niebo od samego początku zdradzało swoje plany pogodowe. Poranek jednak jeszcze był suchy, ciepły i cichy. Szlak już był mniej chętny do współpracy. Wyprowadził nas na prywatne tereny w okolicy oczyszczalni ścieków. Z jednej strony mieliśmy płot, z drugiej teren niedostępny do użytku publicznego. Nielegalnie przemyciliśmy się do drogi, którą mogliśmy iść. Takie niespodzianki się zdarzają, gdy trasę odcina nam jakaś woda w formie kanału, czy koryta, a przy niej jest teren prywatny i wszystkie możliwe drogi mają informację o zakazie wstępu.

Tego dnia mieliśmy dotrzeć do Barrow-in-Furness. Od początku było całkiem dużo wody w zasięgu wzroku. Szliśmy to przez piaszczyste, to przez kamieniste plaże. Mijaliśmy wielu właścicieli psów z ich pupilami. Nie ominął nas zestaw czarny i biały. Było też wiele różnorodnego ptactwa, które zawsze nam urozmaica wędrówkę.



Obserwowanie skrzydlatych stworzeń zawsze bawi, zajmuje myśli, relaksuje. Chmury nas goniły. Widzieliśmy, jak wchodzimy w granatową otchłań. Od czasu do czasu pojawiały się pioruny na tym czarnym niebie. Aż w końcu pojawiły się pierwsze, grube krople deszczu i po chwili zaczęło padać. Nie trwało to długo, ale zdążyliśmy zmoknąć. Kurtek przeciwdeszczowych się dorobiliśmy, ale spodni jeszcze nie. Dzień był ciepły, więc jak tylko deszcz się skończył szybko wyschnęliśmy. Po jakiś 25 kilometrach dotarliśmy do portu w Barrow i skierowaliśmy się tradycyjnie na stację kolejową. Droga prowadziła przez centrum miasta, które nie jest wcale takie małe, za to wydawało się być dosyć wymarłe. Na stacji byliśmy szybko i już po 13 00 mogliśmy jechać do Ulverston, ale pociąg był odwołany, i ten za godzinę też miał nie jechać, i najwcześniejsza opcja powrotu to 15 50. Adam kupił bilety i cofnęliśmy się do centrum na kawę, po drodze wchodząc do Tesco Express po ciastka. Zjedliśmy, wypiliśmy, pośmialiśmy się z gołębia, który do Costy wchodził, jak do siebie, wyjadał okruszki i wracał na deptak, i ruszyliśmy do stacji kolejowej. Tam niespodzianka. Nasz pociąg również został odwołany. Oddaliśmy bilety i poszliśmy na przystanek autobusowy. 6 i X6 jeżdżą do Ulverston. 45 minut czekania przy burzowych grzmotach i rozpoczęliśmy proces powrotu do auta. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że czekają nas kolejne przygody.



Ten deszczyk, który mieliśmy na swojej drodze to przedszkole w porównaniu do tego, co musiało się dziać w innych rejonach. Do samochodu wracaliśmy drogami, którymi szliśmy rano. Patrzymy, a ulica zalana. Idziemy do równoległej, a te też została przykryta wodą. Adrenalinka się podniosła. Jak wrócić do auta? Czy auto też jest zalane? Czy droga do domu będzie tonąć i utkniemy w Cumbrii? Troszkę pokluczyliśmy. Mijaliśmy ogromniaste kałuże. Strumyk, którego rano nawet nie zauważyłam, teraz wylewał się ze swojego koryta i wybierał się na ulicę. Straż pożarna wypompowywała wodę z jakiegoś domu. Jest grubo - pomyślałam. Takie obrazki to ja widziałam w telewizji albo na YouTube. Dotarliśmy do auta, z którym wszystko było w porządku. Teraz tylko powrót do domu. Wszędzie masa wody. Samochód miał ostrą kąpiel i z góry, i z dołu. Ale udało się przejechać do domu w miarę rozsądnym czasie, pomimo powodziowych korków.


Trzy zwyczajne dni, w zwyczajnym terenie, wśród zwyczajnych miejscowości. Wrażeń natomiast tyle, że człowiek nie chce się zatrzymać, tylko chce iść dalej. A tu dom, praca, obowiązki. Dni pomiędzy wyprawami nabrały szybszego rytmu. Ciekawość pcha, a chęć poznawania ciągnie. Zaczynam mieć wrażenie, że założyłam wrotki. Pozostaje obserwować, czy potrafię na nich jeździć?


Arnside - Grange-over-Sands - 27.96km - 5 godzin i 29 minut - 08.09.23 Piątek

Grange-over-Sands - Ulverston - 39.02km - 7 godzin i 50minut - 09.09.23 Sobota

Ulverston - Barrow-in-Furness - 28.03km - 5 godziny i 29 minut - 10.09.23 Niedziela

0 wyświetleń0 komentarzy

Comments

Rated 0 out of 5 stars.
No ratings yet

Add a rating
bottom of page