Ponownie Szkocja. Tylko tym razem nie ta z miastami i miasteczkami. Ten wyjazd to osady, wioseczki, cywilizacja ograniczona do minimum albo i mniej. Z pozycji człowieka, który mieszka w miejscu, gdzie wszystko ma na wyciągnięcie ręki, ciężko nam było cokolwiek zaplanować logistycznie. Wiedzieliśmy, że trzeba zabrać ze sobą jakiś zapas jedzenia, bo sklepów nie będzie. Ale pytanie, jak planujemy się przemieszczać z punktu A do punktu B, skoro w ofercie jest jeden albo dwa autobusy na dzień, wychodziło poza ramy naszej wyobraźni. Decyzja, że jedziemy na rekonesans, wydawała się mieć najwięcej sensu. Będąc na miejscu, mieliśmy bliżej przyjżeć się ulicom, wzdłuż których trzeba iść prawie bez końca, jeziorom, których po zachodniej stronie Szkocji jest tak wiele, że trudno o jednoznaczną teorię, co to znaczy iść dookoła Wielkiej Brytanii, odludnym miejscom, które mogą wymusić na nas podjęcie podstawowej edukacji z kategorii przetrwanie. W tym wszystkim pominęliśmy już aspekt transportu, więc jak za dawnych czasów szliśmy przed siebie, a potem wracaliśmy po własnych śladach. Ponieważ mój problem z plecami nadal jest aktualny, to na szlak wychodziliśmy przed siódmą rano, ogarnialiśmy zaplanowane kilometry, wracaliśmy do domu na obiad i chwilę odpoczynku, a potem jeszcze raz wybieraliśmy się na wędrówkę o długości 10km. W ten sposób udało nam się przejść 108.64km w trzy dni. I wydawało mi się, że byłam sprytna i nie pogorszyłam swojej kondycji zdrowotnej, ale się pomyliłam. Wysiłek dla organizmu był jednak zbyt duży i teraz ból jest większy, a ja cierpię sobie bardziej.
Mogłabym powiedzieć, że powinnam chodzić wolniej i krócej, wiedząc, że nie wolno mi przeciążać dysków, ale Szkocja w tym miejscu oddziaływała na mnie tak intensywnie, że nie potrafiłam sobie odmówić kolejnych kilometrów do przodu. Niczego nie żałuję. Teraz pozostaje mi wierzyć, że ciało ludzkie jest tak cudowną maszyną, że przy odpowiedniej dawce odpoczynku i ćwiczeń się zregeneruje i ponownie wejdzie w tryb samonaprawy.
Jechaliśmy do Barcaldine, osady, która jest położona nad morskim jeziorem Loch Creran, które ma długość 10km. Było przed nami ponad 300 mil. Nie zabrakło naszego standardowego przystanku na kawę. I wszystko by było w normie, gdyby nie fakt, że 100 mil od serwisu, w którym się zatrzymaliśmy, widząc w oddali wędrowca, który szedł ze swoim dobytkiem na plecach, zorientowałam się, że nie mam mojego plecaka, że zostawiłam go przy stoliku, gdzie siedzieliśmy przy latte. A w plecaku były dokumenty i karta kredytowa. Adam w ogóle nie myśląc, zawrócił na pierwszym możliwym zjeździe z autostrady i ruszył z powrotem. To było straszne. Numer, który wywinęłam, kosztował nas dodatkowe cztery godziny jazdy. Szczęśliwie plecak z całą zawartością odzyskałam, ale do wynajętego domku dojechaliśmy totalnie wyczerpani.
W piątek wstaliśmy rano lekko nieprzytomni, ale gotowi, aby iść w obce nam otchłanie i skierować się ku przygodzie. Już pierwsze kroki miały w sobie tło pod tytułem wooow, chociaż startowaliśmy z chodnika, który był przyklejony do ulicy. Potem przenieśliśmy się na trasę rowerową numer 78, która towarzyszyła nam przez kolejne trzy dni i poprowadziła nas przez nie tylko bezpieczne drogi, ale również przez piękne zakątki, które były źródłem zachwytów i radości.
Naszym celem na ten dzień było dotrzeć do Port Appin nad jeziorem Loch Linnhe w Argyll. Kiedy tam doszliśmy, nie mieliśmy pojęcia, czego się spodziewać w tym miejscu. Weszliśmy do ukrytej, spokojnej wioski i zaczęliśmy nasiąkać atmosferą, która wypełniała tę przestrzeń. Pomniejszyliśmy krok, zwolniliśmy tempo, patrzyliśmy na surowe piękno gór i jeziora. Dotarliśmy do hotelu The Pierhouse i z lekką nieśmiałością weszliśmy do restauracji, która nie tylko serwuje owoce morza, ale ma też miejsce dla wędrowców, którzy zatrzymują się, aby wypić coś ciepłego i zjeść wypieki domowej roboty. Skusiliśmy się na małe co nieco i było pysznie, ale większe wrażenie zrobił na nas widok, który mieliśmy za oknem.
Na zewnątrz wiało niemiłosiernie, każdy kto wchodził do środka, miał włosy w nieładzie, odważni którzy wychodzili w teren, byli targani podmuchami zefirka, który nikogo nie oszczędzał. A my, siedzieliśmy niedaleko kominka, w którym paliło się drzewem, zajadaliśmy się smakołykami i wpatrywaliśmy się w spektakularny krajobraz. Takim oto przyjaznym sposobem naładowaliśmy baterie i mogliśmy ruszać w drogę powrotną. Po południu podjechaliśmy do Appin, gdzie skończyliśmy poranny wypad i kontynuowaliśmy nasz szlak. Powrót do domu miał barwy zachodu słońca. Ech... z takim westchnieniem kładłam głowę na poduszkę. To był niesamowity dzień w niezwykłej krainie.
Sobota. Szósta rano. Poranna kawa w moim żółtym kubeczku. Za oknem jeszcze noc. Chociaż śpiew ptaków zwiastował, że niebo za chwilę się rozjaśni. Naście minut później z ciemności zaczęły się wyłaniać kształty drzew. Ptaki energicznie podlatywały do karmników, aby napełnić swoje głodne brzuszki. Słońce powoli wstawało, a wraz z nim budziło się życie. W głowie zrodził się pomysł, aby podczas tego wyjazdu dojść do Fort William. Było to spore wyzwanie, jeśli drogę pokonuje się podwójnie, ale mieliśmy cichą nadzieję, że czym bliżej będziemy tego miasta, tym łatwiej będzie o jakiś transport publiczny. Ruszyliśmy. Droga przez sporo kilometrów była uwiązana do ulicy, która słabo się wkomponowywała w oryginalne widoki, które nas otaczały, ale były też odcinki, kiedy dzikość i głębię natury mieliśmy tylko dla siebie. Pierwszy z nich to Highland Titles Nature Reserve, gdzie dreptaliśmy po pradawnym lesie i nietkniętych mokradłach. Tam spotkaliśmy informacje o możliwości napotkania Scottish Wild Cat. Tam mijaliśmy szpital dla jeży. Tam widzieliśmy ule stojące pośrodku niczego.
Drugie miejsce zaczęło się w Cuil Bay i skończyło w okolicach wioski Kentallen. Półwysep, który obchodziliśmy, był namiastką spotkania się z surowością bezludnego terenu twarzą w twarz. Dzicz, głusza, podmokły teren, niewidoczne ścieżki, silny wiatr, który wdzierał się w każdą nieosłoniętą dziurę i przeszywał ciało do szpiku kości, wzburzone głębiny jeziora, otoczonego masywnymi szczytami.
Moje emocje zwariowały. Z jednej strony męczyła mnie walka z żywiołem i czułam, jak z każdym kolejnym kilometrem słabnę, nie wspominając już o plecach, które dostały w tyłek, gdy musiałam iść po kamienistych plażach. Z drugiej, moja fascynacja siłą natury sprawiała, że przystawałam i masochistycznie wystawiałam się na podmuchy pędzącego zefirka. W obliczu tego żywiołu wszelkie trudności z dnia powszedniego malały z każdą sekundą. To tak, jakby ten wicherek przenikał przez moje ciało i porywał bagaż skomplikowanego stresu i zostawiał mnie uboższą o ciężar niespokojnych myśli, dając mi w zamian wyciszenie i spokój. Zaciskałam zęby i szłam przed siebie. Wiedziałam, że wspomnienia z tej wyprawy będą bezcenne. Kiedy dotarliśmy do domu i zjedliśmy obiad, poczuliśmy wyczerpanie po walce z wiatrem i zimnem. Nie było łatwo się zwlec z wygodnej kanapy, aby przejść kolejne 10 kilometrów. Ale marchewka w postaci Fort William, do którego chciałam dotrzeć zwyciężyła. Pojechaliśmy do punktu, gdzie skończyliśmy poranną wędrówkę i ruszyliśmy w stronę Onich.
Niedziela to duże emocje i wielkie podekscytowanie. Tego dnia miałam osiągnąć to, co zaplanowałam. Miałam dojść do punktu, który wyznaczyłam. Miałam stanąć na legendarnej ziemi Fort William. Tylko, że po dobrych trzech kilometrach marszu skończył nam się chodnik i do wyboru mieliśmy albo dalej iść ulicą, albo skorzystać z Corran Ferry. Na chwilę utknęliśmy w miejscu. Fabuła się załamała. Zbieraliśmy fakty. Szukaliśmy rozwiązań dla nowej sytuacji, która nas zaskoczyła. Na prom musieliśmy czekać 45 minut, potem byśmy musieli korzystać z kolejnego promu, a nie wiedzieliśmy, jak często przepływa przez jezioro. Nie mieliśmy też pojęcia, co czeka nas na drugim brzegu. Pytanie goniło pytanie, niewiadoma niewiadomą. Było zbyt dużo znaków zapytania, więc odpuściliśmy sobie drogę wodną. Została ulica. Wąska, kręta, z pędzącymi samochodami. Zasada jest, że ma być bezpiecznie, więc wędrówka w towarzystwie aut, które swoją prędkość rozciągają do szybkości autostradowych również odpadła. Czar prysł. Był cel i w jednej sekundzie już go nie było. Wizja sukcesu zamieniła się w nieukończone zadanie, co było gorzką pigułką do przełknięcia. Szczęśliwie mam umiejętność szybkiej adaptacji do nowych warunków. Zamiast rozpaczać albo cisnąć na siłę, stworzyłam nową propozycję dnia. Skupiliśmy się na przejściu zaległego odcinka, co dało nam ciągłość szlaku. Potem pojechaliśmy do Fort William i połaziliśmy po centrum. A po południu wybraliśmy się na spacer w kierunku Oban.
Było różnorodnie. Działo się. Urozmaicone doświadczenia przysłoniły niesmak nieoczekiwanej zmiany. Wieczór pachniał zmęczeniem. Patrzyliśmy na swoje blade twarze i się uśmiechaliśmy. Wiedzieliśmy, że po dodaniu 108.64km, które przeszliśmy w trzy dni, do 1.896.02km, które pokonaliśmy w ciągu ostatnich 7 miesięcy, wychodzi piękne 2.004.66km. Drugi tysiąc za nami. Radość przyjemnie rozlewała się po umyśle. Satysfakcja, siła, poczucie postępu. Uśmiech na twarzy nie znikał.
W poniedziałek zrezygnowaliśmy z wyjścia na szlak. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę do domu. Po raz pierwszy nie mogłam powstrzymać łez, które napływały mi do oczu. Prostota i surowość miejsc, które odwiedziliśmy, tak bardzo współgrały z moją osobowością, że nie chciałam wracać do chaosu cywilizacji, do ślepego biegu, pędu i wyścigu. Nie chciałam przestrzeni rozciągniętych po horyzont, zamienić na wąskie ulice, które prowadzą przez zabudowania ograniczające widoczność. Szkocki minimalizm dawał mi poczucie bezpieczeństwa, oczyszczał mój umysł, pokazywał życie od innej strony. Przypomniałam sobie słowa Bena Fogle autora książki UP MY LIFE'S JOURNEY TO THE TOP OF EVEREST, który wspominał o traumie podróżowania. Kiedy docierasz do miejsc, które mają w sobie nicość, ascetyzm, praktyczność i przejrzystość, które urzekają naturalnym pięknem, gdzie posiadanie nie jest wartością, a potem masz powrócić do zindustrializowanej dżunglii, to gubisz się w odpowiedzi, które życie jest prawdziwe? Dookoła Wielkiej Brytanii idziemy ósmy miesiąc. Urok wybrzeża zaczyna na mnie wpływać. Skromność bycia na szlaku coraz mocniej się we mnie wgryza. Odległe regiony intrygują. Początkowa ciekawość związana z nowym wyzwaniem staje się przeżywaniem, które prowadzi do zmiany.
08.03.24 - 39.03km - 7 godzin i 59 minut Piątek
09.03.24 - 41.31km - 8 godzin i 29 minut Sobota
10.03.24 - 28.30km - 5 godzin i 20 minut Niedziela
Comentários