W sobotę (02.11.24) dojechaliśmy i zaparkowaliśmy w Beadnell. Skierowaliśmy krok ku Seahouses, które jest położone na północnym wybrzeżu Anglii. Tam wypatrzyliśmy TROTTERS FAMILY BAKERS. Weszliśmy do środka. Zamówiliśmy Latte i ciastka z jabłkami. Usiedliśmy przy oknie. Obserwowaliśmy lokalnych przechodniów, jak i turystów. Kubeczki smakowe rozpływały się w przyjemności. To był ten moment. To było to miejsce. Tutaj oficjalnie otworzyłam drugi rozdział naszego projektu przejścia dookoła Wielkiej Brytanii. ZACZĘŁO SIĘ.
Ten czterodniowy wyjazd z pozoru nie był jakiś szczególny pod żadnym względem. Nie było ochów ani achów. Świat był cichy, szary, zatrzymany w bezruchu. Morze miało stalowy kolor. Niebo zasłoniło się chmurami. Przestrzeń z potencjałem niezwykłych widoków, bez blasku słońca prezentowała się płasko, smutno, nijako. Wszystko dookoła nas emanowało zwyczajnością. Nic się nie działo. Wąskie ścieżki, brązowe plaże, ponure klify, rozległe pola, gospodarstwa, błoto, kałuże, mgła ograniczająca widoczność i nasz monotonny marsz przed siebie.
Ale kiedy w moich wspomnieniach rozkładam ten czas na nieco drobniejsze fragmenty, okazuje się, że karmiliśmy krok nowymi miejscami i przełomowymi chwilami, pokonywaliśmy granice i własny strach, czytaliśmy świat, który mówił do nas drukowanymi literami. Zamek w Bamburgh zatrzymał oko na dłużej. Spacerując po Berwick-upon-Tweed, które jest najbardziej wysuniętym na północ miastem w Anglii, czuliśmy jak dotykamy historii. Dochodząc do szkockiego miasteczka o nazwie Eyemouth, mieliśmy w sobie dużą dawkę podekscytowania. Spotkać te miejsca na swojej drodze, być w tych miejscach, to karmić swój krok, który idzie do przodu właśnie po to, aby odkrywać i poznawać NOWE. Chwile, kiedy nogi dotykają jeszcze nieprzedeptanej przeze mnie ziemi, kiedy oczy wpatrują się w niewidziane jeszcze obrazy, kiedy nos wdycha do płuc powietrze z jeszcze nieznanymi zapachami, mają w sobie magię, która nadaje blasku każdej wyprawie, a na pewno tej o długości kilku tysięcy kilometrów. Te momenty to motywacja w czystej postaci. Moszczę się w nich wygodnie i zapamiętuję emocje, które mi towarzyszą, kiedy zmysły dotykają czegoś po raz pierwszy. W środku młodnieję. Jak dziecko jestem zadziwiona światem.
Podczas tej wyprawy przekroczyliśmy granicę angielsko-szkocką. Symboliczne przejście przez furtkę, która stała sobie pośrodku niczego, miało w sobie coś tajemniczego. Opuściliśmy jeden kraj i dotknęliśmy początku drugiego. Skończyły się oznaczenia England Coast Path. W to miejsce zaczęły się pojawiać niebieskie kółka z napisem Coastal Path. Zrobiło się jakoś inaczej. Wydarzyło się coś nieuchwytnego, a jednak znaczącego. Percepcja wzniosła się na inny wymiar.
Do punktów zwrotnych zaliczam również nasze wchodzenie na pola po brzegi wypełnione krowami i bykami. Na ogół omijamy tę zwierzynę szerokim łukiem. Tym razem nie było takiej opcji. Iść dalej oznaczało wziąć głęboki wdech odwagi, założyć przyjazną zbroję i czujnie maszerować przed siebie pośród stada. Krowy mieliśmy na wyciągnięcie ręki. Mogłam wpatrywać się w ich oczęta. Nie było to łatwe doświadczenie. Strach momentami paraliżował. Ale pokonując siebie, poczułam się silniejsza.
NE SURF - LEARN TO SURF NOT JUST STAND UP - tekst naklejony na aucie. Przeczytałam go i automatycznie przełożyłam na życie codzienne... takie na lądzie. Zadałam sobie pytanie, kto nas uczy surfować po falach życia? Potem zaczęłam się zastanawiać, czy potrafię korzystać z deski surfingowej, oddając się dniu? Czy tylko na niej stoję albo leżę i kurczowo się jej trzymam, bojąc się wpaść w głębiny czasu, przemijania, działania i odpowiedzialności? Nigdy nie myślałam o surfingu, jako analogii życia. Surfer czeka na wiatr i sztormowe fale, które można ujarzmiać, które uniosą go w górę. Godzi się na to, że upadnie wielokrotnie, że znajdzie się pod wodą, że dotknie dna. Ale się nie poddaje, wstaje, próbuje jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz. Gdyby tak nauczyć się surfować w życiu. Dać się ponieść fali, poczuć jej siłę i moc... a upadając, podnosić się i próbować raz jeszcze. Bo życie to limitless possibilities. Te słowa wypatrzyłam na bluzie pewnej kobiety, za którą szłam przez jakiś czas. Dwa dźwięczne słowa. Takie płynne, falujące, prowadzące w niekończącą się przestrzeń możliwości.
Nie zwiozłam zbyt wielu zdjęć z tej wyprawy. A te co zrobiłam, są mało atrakcyjne, bure, rozmyte i niewyraźne. Ale ten mój drugi początek zostanie zapamiętany przeze mnie z zupełnie innej strony. Kiedy postawiłam krok na szlaku, na tym szlaku, na szlaku, który ma mnie prowadzić dookoła Wielkiej Brytanii, automatycznie poczułam w sobie wolę walki, siłę, otwartość, wolność, ciekawość. Myślałam, że po kilku miesiącach przerwy będę musiała ponownie przyzwyczaić się do rytmu wyzwania. Okazało się, że krok pamięta, jak to jest iść DALEJ.
Beadnell - near Waren Mill - 24.62km - 5 godzin i 20 minut - 02.11.24 Sobota
Waren Mill - Smeafield - 19.18km - 4 godziny i 10 minut - 03.11.24 - Niedziela
Berwick-upon-Tweed - Smeafield - 23.91km - 4 godziny i 56 minut - 04.11.24 Poniedziałek
Berwick-upon-Tweed - Eyemouth - 20.85km - 4 godziny i 20 minut - 05.11.24 Wtorek
Comments