Ponownie 5 00 rano. Otworzyłam oczy. Czułam, jak bardzo mam opuchniętą twarz. Całe ciało mnie piekło. Miałam problem zacisnąć pięści. Palce wskazujące były grube, jak balony i bolały. Aha... wysiłek dnia poprzedniego wyszedł i dał o sobie znać. Wiem, że to minie. Może pierwszy, drugi, czy nawet trzeci kilometr nie będą łatwe, ale potem kości i mięśnie się rozchodzą i będzie dobrze.
Świat w ciemnościach migotał różnymi światełkami. Minęło troszkę czasu, zanim przyszedł moment, kiedy noc ustępowała miejsca dniowi. Poranek tym razem budził się w wersji puzzlowej. Gdzieś lekko uchylił powiekę i niebo z czerni przeszło w szarość. Gdzieś otworzył oko i w niebie pojawiła się błękitna dziura. Gdzieś przymrużył oczy i w oddali ukazały się kolory delikatnej czerwieni. A w jeszcze innym miejscu mrok ani drgnął i pozostając w puchowych chmurach, kontynuował weekendowy sen.
Bridlington przywitało nas deszczem. Nasz pierwszy test, czy potrafimy przełamać granicę mokrych kropel. Wyszłam z samochodu i zobaczyłam granatowe niebo przed sobą. W poliki uderzały ostre krople deszczu. Ale reszta miała się całkiem dobrze. Przeciwdeszczowa zbroja robiła swoją robotę. Nie było mokro. Nie było zimno. Mogłam iść. Że ja wcześniej się do takiej garderoby nie przekonałam. Bym sobie oszczędziła nie jedną ulewę, która nie zostawiła na mnie suchej nitki.
Pierwsze dwa kilometry to spacer po promenadzie. Mijaliśmy morsujących ludzi. I tak patrząc na nich, jak stali w wodzie, a z góry padał na nich deszcz, pomyślałam, że chyba można polubić bycie mokrym. Nieco dalej przeszliśmy obok znaku, który jest początkiem dla szlaku Way of the Roses i uśmiech automatycznie pojawił się na twarzy. Ciepłe wspomnienia wypełniły głowę. Ta droga rowerowa, która prowadziła nas od brzegu do brzegu Anglii, była jednym z przyjemniejszych projektów.
Kierowaliśmy się na klify, które były ponure, lekko gburowate i mało przyjazne. Ich surowość i obojętność nie zachęcały do spotkania. Z drugiej strony, ich masywność i dostojność przyciągały. Dotknąć prehistorii. Moment, kiedy człowiek o rozmiarze mrówki staje twarzą w twarz z mistycznymi skałami, które są nierówne, poszarpane i bruzdowate to dla mnie jedna z najczystszych chwil. Skały tak, jak góry mają w sobie nieskończone złoża spokoju. Zamknięta jest w nich energia milionów lat. Są symbolem dystansu. Idąc po klifach, obserwując, jak ściera się potęga morza i kamienia, moja głowa zaśmiecona chaotycznymi myślami zaczęła odpuszczać. Pojawiała się w moim umyśle przestrzeń. Otwierałam się na drogę i świat.
Za nami niebo zaczęło się rozjaśniać. Ale przed nami zdecydowanie było jeszcze sporo deszczu. Szliśmy ścieżką, którą nazwałam trasą śmierci. Po lewej stronie mieliśmy serie ławek, które upamiętniały śmierć kogoś bliskiego. Po prawej, regularnie mijaliśmy krzyże, i kwiaty, które były pozostawione ku pamięci, kogoś, kogo straciło się na zawsze.
Weszliśmy na klify. Błoto na ścieżkach nie pozwalało zachować balansu. Nogi się rozjeżdżały. Każda z nich ślizgała się w inną stronę. Desperacko szukaliśmy jakiejkolwiek kępy trawy, która pozwoli butom się zaczepić i iść w miarę sprawnie. Dróżki regularnie były zalane. Omijanie kałuż, tworzenie szybkich planów strategicznych, jak przejść drogą, która jest pod wodą, wybijało nas z rytmu i pożerało czas. Ale szliśmy. Jedno pole. Drugie pole. Zejście w dół. Wejście w górę. Jeden rezerwat natury, drugi rezerwat. I tak do przodu.
Deszcz nas powoli opuszczał. Ale to, że przestaje być mokro z góry, nie oznacza, że nie jest mokro z dołu. Całą trasę taplaliśmy się w wodzie. Cholera nas brała. Cierpliwości brakowało. bo ileż można jeździć po błocie? Do domu wróciłam brudna po samą szyję.
Ta wyprawa to jednak nie tylko niewygodne chodzenie. Miejsca, widoki, krajobrazy, imponujące klify, zatoki, plaże, przykuwały nasz wzrok i zatrzymywały na dłuższe chwile. Te perełki i smaczki nadawały całej wyprawie wyjątkowy kształt. Po raz pierwszy szliśmy szlakiem, a poniżej mieliśmy stada fok, które pływały, nurkowały, pokazywały swoje łebki, goniły się wzajemnie. Takie spotkania z naturą są wielkim woow.
Przystanęliśmy w Headlands Restaurant and Cafe Bar. Miejsce takie jakieś dosyć eleganckie, ale nad drzwimi napisane jest, że wpuszczają wszystkich. No to my tacy ubłoceni wbiliśmy się do środka. Latte, jabłecznik i placek z wiśniami kosztowały niemało, ale nam też należy się troszkę przyjemności. Klimat miejsca był taki typowo restauracyjny, taśmowy, korporacyjny. Ale wszystko smakowało super. Tylko my nie czuliśmy się za bardzo jak u siebie. Nie było swojsko, lokalnie i po domowemu. Obsługa uprzejma, ale troszkę zmęczona i zdystansowana. Raczej już byśmy nie chcieli do tego miejsca wracać. Za prości jesteśmy jak na takie luksusowe standardy.
Dalej wędrowaliśmy po Flamborough Cliffs Nature Reserve. Teren na poziomie regularnych okrzyków och i ach. Tutaj rzeczywiście było żal, że pogoda nie dopisała. Błękit nieba, promienie słoneczne, niebieskie morze tylko by podkreśliły wyjątkowość tego przepięknego miejsca.
Dotarliśmy do Speeton Sands. Droga już mi się mocno dłużyła. Potrzebowałam zmiany otoczenia. Adam chciał nas wyprowadzić na ulicę skrótem i trafiliśmy na prywatne gospodarstwo. Nie było nigdzie informacji, że to teren prywatny, więc szliśmy w zaparte. Aż doszliśmy na podwórko właściciela. Adam poszedł zapytać, czy możemy przejść przez ich teren. Gospodarz powiedział TAK, a żona NIE. Adam tłumaczył, że się zgubiliśmy, ale oni już takie historie nie raz słyszeli. Ostatecznie udało się. Pozwolono nam przejść. Nie musieliśmy się cofać. Wyszliśmy na ulicę i czekał nas powrót do Bridlington. Powierzchnia była twarda i to był plus. Ale ruch samochodowy z bardziej bądź mniej przyjaznymi kierowcami do przyjemnych nie należał. Doszliśmy do miasta i niby już byliśmy blisko morza, promenady i samochodu, ale jeszcze sporo kilometrów musieliśmy wydreptać. Do auta wsiedliśmy, gdy było już ciemno.
Comments