Minął jakiś miesiąc odkąd podjęliśmy się wędrówki dookoła Wielkiej Brytanii. Póki co, przeszliśmy 473.8km w 17 losowo wybranych dni i zajęło nam to około 102 godziny i 36 minut. Dodać jeszcze trzeba kilometry operacyjne, najczęściej związane z docieraniem do miejscowości, gdzie była stacja kolejowa, albo przystanek autobusowy, bądź dojście do samochodu od miejsca, gdzie wysiedliśmy z pociągu albu autobusu. Tego uzbierało się na dzień dzisiejszy 53.9km.
Ostatni weekend to czysto walijskie klimaty, i to nie te delikatne i grzecznościowe akcenty dla angielskich turystów, które można zobaczyć w Rhyl, Conwy, czy Llandudno. W tych miastach Walia bardzo subtelnie pokazuje swoje istnienie. My natomiast dotarliśmy do miejscowości, gdzie Walijczycy są bardzo u siebie, i to angielskie elementy są dodatkiem do walijskiej rzeczywistości. Nefyn, Pwllheli, Aberdaron to tereny, gdzie angielski język jest na drugim miejscu. Tutaj czułam, że jestem w innym kraju, przyglądam się innej kulturze, odkrywam obcy mi ląd. Otoczona byłam nazwami, których nawet nie umiałam przeczytać. Wszelkie informacje są najpierw napisane w języku walijskim, a gdzieś tam poniżej, czy z boku można doszukać się tłumaczenia na wersję angielską, i to nie wszędzie, i nie zawsze. Ludzie dookoła mnie często rozmawiali w swoim ojczystym języku, czyli po walijsku. Zdarzało się, że zamiast THANK YOU słyszeliśmy DIOLCH, a GOOD MORNING zamieniało się w BORE DA.
Dotknąć tej walijskiej odrębności i doświadczyć tego ich bycia u siebie było wielkim doświadczeniem. W takich miejscach czuć autentyzm tej odmienności. To zupełnie inna kraina, w której ludzie nie tylko porozumiewają się innym językiem, ale żyją też innym rytmem i patrzą na świat przez swoje, indywidualne okulary.
Jeśli natomiast chodzi o tereny, które zobaczyliśmy to ta część Walii jest przepiękna i przeurocza. Otwarte morze, klify, góry, wzgórza, rzadko dotykane ścieżki, foki wygrzewające się w słońcu, albo bawiące się w morzu. I po raz pierwszy zobaczyliśmy delfiny, które przepływały koło miejsca, w którym akurat staliśmy. Wyskakiwały w górę, aby po chwili na nowo zanurkować w morskie głębiny. Po takich krajobrazach i doświadczeniach apetyt na krok dalej przybiera niepokojące rozmiary. Odczuwamy ciągły niedosyt, szczególnie gdy widzimy, co zostawiamy, i do czego mamy powrócić.
W piątek wyruszyliśmy z Caernarfon Airport, doszliśmy do Nefyn, skąd pojechaliśmy autobusem do Pwllheli, gdzie spóźniliśmy się cztery minuty na autobus, który miał nas dowieźć jak najbliżej punktu wyjściowego. Spóźnienie kosztowało nas godzinę czekania, ale że nie byliśmy jakoś szczególnie zmęczeni to wykorzystaliśmy ten czas na powolny spacerek po miasteczku. Czas szybko nam minął, kierowca autobusu numer 12 wysadził nas w sprzyjającym dla nas miejscu, do samochodu mieliśmy jeszcze 4km marszem, i potem jeszcze dojazd do Boduan, gdzie mieliśmy wynajęty domek. To był długi dzień, ale i satysfakcjonujący. Szlak nie należał do najłatwiejszych. Skończyły się wygodne promenady i chodniki, a zaczęło się chodzenie z regularnymi podejściami i zejściami, po ścieżkach, na których łatwo sobie wykręcić kostkę, bo i wąziutkie, i nierówne, i z dodatkiem pokrzyw, kolczastych krzaków i śliskiego błota. Ale zmiana krajobrazów również jest odczuwalna. Wszystko tu jest szerokie, wysokie i głębokie. Cywilizacja tymi drogami nie chadza i natura ma całą przestrzeń tylko dla siebie. Długie plaże, oryginalne zatoki, masywne klify i pustka po horyzont. Szłam i przed sobą miałam różnorodne kolory morza, a za sobą odgłosy fal, które silnie uderzały o skały.
W sobotę podjechaliśmy do Nefyn, mieliśmy przejść 30km do Whistling Sands, i z tego miejsca przejść 4km do Aberdaron, aby autobusem pojechać do znanego nam już Pwllheli, a tam wejść do autobusu numer 8 i dostać się do Nefyn, gdzie zostawiliśmy samochód. Wszystko by wyglądało tak samo, jak dnia poprzedniego, tyle tylko, że tym razem byliśmy ograniczeni czasem i musieliśmy się spiąć, aby plan miał rację bytu. Takie są uroki związane z transportem publicznym, szczególnie w weekendy. Najważniejszy był sprawny krok do przodu. Przyjemności i podziwianie terenu spadło troszkę na drugi plan. Szlak ponownie nie był prosty. W te dwa dni mieliśmy do pokonania 1.134m przewyższenia. Co weszliśmy na górę to już schodziliśmy do poziomu morza, aby po kilku krokach ponownie się wspinać. Po 20km szybkiego marszu nadrobiliśmy na tyle dużo czasu, że mogliśmy troszkę zwolnić. Zmęczenie samo zaczynało się upominać o spokojniejszy krok. No i udało się. Nawet mieliśmy jeszcze godzinę w zapasie. Tę wykorzystaliśmy na kawę w lokalnej kawiarni z domowymi wypiekami. Autobus przyjechał punktualnie, dojechaliśmy do Pwllheli, kolejny autobus, który miał zawieźć nas do Nefyn mieliśmy za 25 minut. A tam, to już zakupy w SPAR i jazda autem do domu, gdzie na drodze przywitał nas paw. Na lekko sztywnych nogach weszliśmy do domu, zjedliśmy i był czas na upragniony prysznic, bo tego dnia było upalnie. Na twarzy miałam mieszankę potu, kurzu, soli i wszelkiego rodzaju brudu. Odcinek, który przeszliśmy, to kolejny fragment dzikich przestworzy, które w słońcu i przy błękicie nieba prezentowały się po królewsku. Nie miałam zbyt wiele czasu na ochy i achy, ale nie raz i nie dwa zamarłam na kilka sekund, gdy otwierały się przede mną nowe krajobrazy.
Niedziela to dzień na turystę. Tego dnia byliśmy niezależni. Samochód zostawiliśmy w Aberdaron, poszliśmy ulicami do Whistling Sands i rozpoczęliśmy niespieszny spacer w kierunku samochodu. Nic nas nie goniło. Do niczego nie byliśmy zobowiązani. Nie musieliśmy być na czas. Tego dnia transport publiczny nas nie dotyczył. Mogliśmy iść i cieszyć się światem, który nas otaczał. Mogliśmy stać i siedzieć, gdzie chcemy i ile chcemy. I mogliśmy dać sobie czas, aby wyrównać oddech, którego często brakowało - szlak miał 614m przewyższenia. Wzgórza miały swój rozmiar, ale też szczodrze wynagradzały wysiłek, bo widoki z góry były niezwykłe i spektakularne. To na tej trasie mogliśmy przyglądać się fokom, które leżały sobie niewiele pod powierzchnią wody i delektowały się ciepłymi promieniami słonecznymi. A kilkadziesiąt kroków dalej, gdy patrzyliśmy na morze z góry i wpatrywaliśmy się we wzburzone wiry, to zobaczyliśmy delfiny. Nooo, chwilo trwaj...
Z takich zimniejszych pryszniców, to często trafiał nam się brak zasięgu telefonicznego oraz internetowego, i nad tym musimy popracować, jak będziemy wchodzić w głąb Walii, albo, jak będziemy wędrować po Szkocji. I mój lęk wysokości dał o sobie znać, gdy ścieżynki były na samym krańcu klifów. I jeszcze przygody typu zamknięty szlak, bo kawałek drogi się osunął albo zawalił. Tak mieliśmy w sobotę. Podchodzimy do skałki, na którą mamy wejść, a tam oberwana ziemia. Jakoś się wciągnęliśmy po tym zarwanym fragmencie, ale nie było to zbyt mądre.
Po tym weekendzie wypełnia mnie uczucie poznawania naprawdę nowego i oswajania go. Wszystko było inne, pierwsze, odmienne i wiele zaskakiwało. Droga była nieprzewidywalna. Szybko się tam zaaklimatyzowaliśmy. Wiedzieliśmy, jak się poruszać pomiędzy miasteczkami i wioskami. Nawet kierowcy autobusów już nas zaczęli rozpoznawać. To jeden z tych smaków, kiedy człowiek wie, że nasiąka drogą, że wędruje, że jest w podróży... a ta podróż nas uczy i rozwija... a ta nowa wiedza sprawia, że nic już nie jest takie same... ani przeszłość, ani teraźniejszość, ani przyszłość.
Caernarfon Airport - Nefyn - 31.4km - 7 godzin i 2 minuty - 01.09.23 Piątek
Nefyn - Whistling Sands - 29.7km - 6 godzin i 29 minut - 02.09.23 Sobota
Whistling Sands - Aberdaron - 13.8km - 3 godziny i 45 minut - 03.09.23 Niedziela
Comments