ADVENTURES NEVER RETIRE. Tekst napotkany podczas ostatniej wędrówki dookoła Wielkiej Brytanii i zwieziony do domu, jako pamiątka. Warto go sobie zapamiętać, przypominać regularnie, najlepiej wprowadzić w życie.
Azymut Cardiff. Był czwartek (11.01.24), pobudka, praca, potem masaż dla mojego zaciśniętego mięśnia gruszkowatego. Pakowanie walizek, spacer z psem, ładowanie wszystkiego do auta, i nadszedł ten przyjemny moment, czyli wyjazd w nieznane. W stolicy Walii jeszcze nas nie było. Adama "coś" ciągnęło w te rejony. Dla moich obolałych pleców miastowe klimaty wydawały się wygodne i niewymagające, bo chodzi się tam łatwo, płasko i równo. Tak więc zgodnie i jednogłośnie stwierdziliśmy, że chętnie poodkrywamy ten kawałek Wielkiej Brytanii.
Ruszyliśmy koło 18 00, mając nadzieję, że korki związane z powrotami do domu po pracy, nas ominą. I faktycznie jazda do Cardiff była idealna. Niewielkie i nieczęste zwolnienia sprawiły, że do celu dotarliśmy szybko i sprawnie.
Na miejscu okazało się, że nasze wynajęte mieszkanie jest położone w wielokulturowej dzielnicy. Na ulicy było dużo różnorodnych sklepów oferujących produkty z odległych państw, w tym i polska sieciówka Food Plus.
Wciągnęliśmy nasze rzeczy na piętro. Usiedliśmy wygodnie i wsłuchiwaliśmy się w nowe dźwięki. Nie było łatwo zasnąć. Emocje były pobudzone, myśli miały kształt niekończących się pytań, a niecierpliwe nogi, nie mogły sobie znaleźć miejsca w łóżku. Wszystko chciało już iść, oglądać, poznawać, doświadczać.
Piątkowy odcinek, który mieliśmy przejść, zaczynał się w Cardiff i prowadził do Barry. Po średnio przespanej nocy początkowo szło się nie najlepiej. Dzień również nie chciał współpracować i przez jakiś czas nic nie układało się, jak powinno. Kręciliśmy się, błądziliśmy przy niedostępnych dokach i portach, traciliśmy czas, albo na szukanie toalet, albo na szukanie kawy, która nas przebudzi i stanie się takim symbolicznym drugim początkiem.
W końcu, po kilku zaspanych i frustrujących kilometrach trafiliśmy na Wales Millennium Centre, które jest położone w samym sercu Cardiff Bay. Weszliśmy do środka, Adam zamówił kawę, a do tego welsh cakes, których popularność sięga końca XIX wieku. Latte była przepyszna, a ciasteczka wyśmienite. Nie mogliśmy się oprzeć, aby nie poprosić o dokładkę. I tak siedzieliśmy, chłonęliśmy klimat teatru, spektaklów, kultury i rozpoczynaliśmy dzień na nowo. Z takich miejsc nie chce się wychodzić. Nasiąknąć takim przystankiem bardziej by nam odpowiadało. Ale kilometry się upominały o działanie i ruch. Poza tym byliśmy ciekawi, co jeszcze nasze oczy zobaczą? Mieliśmy za sobą 6km, ale to właśnie w tej chwili, zaczął się prawdziwy start. Idąc wzdłuż morza, mijaliśmy wiele interesujących budynków, między innymi Walijski Parlament.
Potem przeszliśmy na mniej poważne przestrzenie i książkowe elementy brytyjskiego pisarza Roald Dahl.
Szliśmy ulicami, ścieżkami i dróżkami. Chodziliśmy po molo, promenadach, i plażach. Z uwagą przyglądaliśmy się kolorowym budynkom i miejscowościom, przez które przechodziliśmy. Nie była to zachwycająca trasa, która wywoływała dreszczyk emocji, ale z dużym zainteresowaniem patrzyliśmy na miejsca, w których nas jeszcze nie było.
Właściwie to w ogóle nie skupialiśmy się na kilometrach. Pochłonięci nowym otoczeniem niezauważalnie doszliśmy na stację kolejową w Barry.
Tam zobaczyliśmy, jak odjeżdża nam pociąg. Następny powinien być po 15 minutach, ale został odwołany. Pozostało czekać na ofertę numer trzy. Poczekalni nie było. Niska temperatura szybko wychładzała nasze zmęczone organizmy, które tego dnia przeszły 33 kilometry. Szlak do końca nie był po naszej stronie. Dojechaliśmy do Cardiff. Od stacji kolejowej mieliśmy 2km do mieszkania. Szliśmy najpierw wśród wysokich budynków należących do wielkiego świata. Kiedy minęliśmy te imponujące wieżowce, dotarliśmy do obrzeży, a tam szeregowce, często smutne i zaniedbane. Chodniki przystrojone workami ze śmiećmi, bo w tych regionach miasto nie oferowało śmietników i zostawia się je przed domem. Ostatnie metry to nasza wielokulturowa ulica, a na niej nasze wynajęte mieszkanko, w którym było cicho i ciepło.
Na sobotnią wędrówkę Adam rozrysował trasę od Bridgent do Port Talbot. Dojechaliśmy do startowej miejscowości i tam napotkaliśmy ulicę o moim imieniu CAROLINE STRRET. Adam swoją ma w Cardiff :-).
Bogatsi o swoje miejsca, pełniejsi o kawę i ciastko, ruszyliśmy przed siebie. Było chłodno i cicho. Maszerowanie do przodu przez świat, który zatrzymuje się w bezruchu ma zawsze w sobie coś nieuchwytnego. Krok unosi się na czymś niewypowiedzianym. Myśli próbują określić nienazwane. A kiedy się poddają, to pozostaje po prostu być, i dać się otulić niewidomą mgiełką, która ma w sobie niepojętą siłę i energię.
Nie wiem, czy nawąchałam się czegoś z powietrza, czy to ta cisza i spokój tak na mnie wpłynęły, ale poniosło mnie w odległe klimaty i świat odbierałam zupełnie innymi zmysłami. Początkowo nic szczególnego się nie działo. Jakaś woda, mosty, ulice, parki, ścieżki z tyłu domków szeregowych, polany. Niebo było szare, dzień był bez wyrazu, drogi spełniały tylko funkcję praktyczną. I nagle las i więcej drzew. Teren, którego by się nie powstydził Zbyszko z Bogdańca. Tam trafiliśmy na parking i więzienną toaletę. Normalnie czarny chleb i czarna kawa.
Ale, jak wyszliśmy z tych średniowiecznych klimatów, to pojawiliśmy się w wiosce, która mojej wyobraźni podsunęła czasy z powieści Chłopi.
A gdy ta się skończyła i wyszliśmy ku morzu, to jeden z Holiday Park, widziany z daleka, skojarzył mi się z państwowymi gospodarstwami rolnymi PGR. Ewidentnie coś wisiało w powietrzu, co mi nie służyło. To chyba ta szarość i potrzeba nadania dniu kolorów, które go w jakiś sposób ożywią. Żebrałam o błękit nieba, ale negocjacje słabo mi szły. Za to los podarował nam perełkę w postaci COFFICO. Jedno z tych miejsc, gdzie człowiek siada i już się cieszy, gdzie człowiek siada i ma wrażenie, że przeniósł się do innego świata, gdzie człowiek siada i wie, że dotyka pomysłu, przesłania, kreatywności. Kawiarnie, bary, restauracje z charakterem, indywidualnością, czasami pazurem bądź wielkim sercem zatrzymują nas i wypełniają dzień do końca.
Kawa świetna do degustacji, ale przy muffince zostałam rozłożona na łopatki. Filmowym wzdychaniom nie było końca.
No i oczywiście moja rola turysty z aparatem również musiała być odegrana. I oczywiście, jak zawsze wszyscy się na mnie patrzyli... i ciekawe, co sobie myśleli :-). A ja po prostu kawałkiem świata się chcę podzielić.
Dalsze eksplorowanie wybrzeża przypadło na świat wydm. Jak już nas do siebie zaprosiły, to przez długie godziny nie chciały nas wypuścić. Po kilku kilometrach zrobiło się monotonnie. Jak okiem sięgnąć były wydmy i wydmy albo wydmy.
Gdzieś na horyzoncie pojawiły się fabryki ze swoimi wysokimi kominami, z których wydobywał się dym. Krok, zamiast przyspieszać, zwalniał. Na miejscu mocowaliśmy się z piaskiem, w którym zapadały się nasze buty, więc krok mielił się w miejscu i postęp był nijaki. Dalej czekały na nas tereny przemysłowe, co nie zachęcało kroku do wysiłku, bo to, co na niego czekało, go nie interesowało.
Ambicja i motywacja zanikały. Inspiracji nie było. Przyszło zmęczenie psychiczne. Cierpliwość wyparowywała. Zrobiło się lekko depresyjnie, szczególnie że tego błękitu nieba i chociaż odrobiny słońca nie udało mi się ani wymodlić, ani wynegocjować.
Pomyślałam wtedy, że projekty z długodystansowymi wyprawami brzmią intrygująco i pachną przygodą, ale i one na swoim zapleczu mają prozę życia. I nie ma tu magicznych fajerwerków, instagramowych zdjęć, filmowego uśmiechu, kinowych krajobrazów, oskarowych scenariuszy. Są za to setki kilometrów przejechanych na rowerze w towarzystwie głośnych aut, dziesiątki kilometrów przewędrowanych na drogach, które wydaje się, że są nigdzie i prowadzą donikąd, albo jest powolna wspinaczka w górę ku szczytowi, którego przez wiele dni nawet dobrze nie widać. I aby osiągnąć wyznaczony cel trzeba mieć siłę, aby unieść to, co jest niewygodne, nużące, nieatrakcyjne. Trzeba podnieść głowę do góry, konsekwentnie zamknąć nawet ten mało porywający etap, i mieć w sobie odwagę, aby iść dalej, wiedząc, że kolejny zakręt może być tak samo mdły, jak wcześniejsze kilometry.
Kiedy dotarliśmy na stację kolejową, ponownie, jak dzień wcześniej, tylko zobaczyliśmy, jak nasz pociąg odjeżdża. Czekaliśmy na następny. Tym razem była poczekalnia, za którą byłam wdzięczna. Tego dnia mrozik wciskał się, wgryzał się i szczypał. W poczekalni był obraz. Wpatrywałam się w niego i mój wzrok przykuła namalowana łódź z polską flagą. Czy to jakaś zaszyfrowana wiadomość? Jakim cudem biało-czerwona flaga została ujęta na obrazie, który wisi w poczekalni na stacji kolejowej w Walii? I znowu na turystę... i znowu zdjęcia... żal nie zabrać tego odkrycia ze sobą i nie podzielić się nim.
Pociąg podmiejski przyjechał. Mieliśmy wolne miejsca stojące. To już coś :-).
Na niedzielę był zaplanowany szlak o długości około 41km i z odczuwalnym przewyższeniem. Moje plecy odmawiały współpracy. Nie chciałam się z nimi kłócić. Fundowanie im wysiłku, kiedy są w nienajlepszym stanie, nie było dobrym pomysłem. Zaczęliśmy szukać alternatywy. Coś krótszego... coś bardziej płaskiego. Adamowi udało się wyczarować propozycję Newport - Cardiff. Pojechaliśmy najpierw pociągiem na nasz start i ruszyliśmy w kierunku naszego wynajętego mieszkania. Miało być niecałe 30km i prawie żadnych wzniesień.
Wyszliśmy z pociągu i przy samej stacji kolejowej była Costa. Weszliśmy do środka i była to najmniejsza Costa w jakiejkolwiek kiedykolwiek byliśmy. Nie miała stolików, przy których można było usiąść. Tylko cztery miejsca barowe. Wypiliśmy latte, przeszliśmy przez Newport, dotarliśmy do rzeki i szliśmy wzdłuż niej przez jakiś czas, aż doszliśmy do miejsca, gdzie wpływała ona do morza.
Potem weszliśmy na zielony wał i tak przeszliśmy kilkanaście kilometrów. Myślałam, że sobotnie wydmy były wyzwaniem, jeśli chodzi o monotonię, ale ten wał jeszcze bardziej i dotkliwiej wysysał moją energię.
Jakaż była moja radość, gdy w końcu dotarliśmy do ulic i terenów zabudowanych. Mogłam się czemuś przyglądać, zająć czymś głowę, widzieć coś więcej niż zieloną trawę. Kiedy doszliśmy do Cardiff, to skierowaliśmy się ku centrum miasta. Mieliśmy już prawie 30km w nogach i nasze spojrzenie na świat było lekko zamazane, ale to, co zobaczyliśmy, samo się broniło i nas do siebie przyciągało. Znaleźliśmy się w rzeczywistości, która zachwycała możliwościami. Mieszanka przeszłości, teraźniejszości i przyszłości karmiła mózg, który nie wiedział, czy bardziej go pociąga historia, czy idee prezentowane tu i teraz, a może nieodkryte innowacje, które dopiero się ukażą? Uliczki z klimatycznymi knajpkami kusiły zapachami. Wejść do takiego miejsca, to przenieść się do innej rzeczywistości. Sklepy, których nazw nie widzieliśmy wcześniej, oferowały inność, która pozwala wyrazić siebie. W tym mieście każdy zakamarek miał swoją indywidualną propozycję. My wobec tego wielkiego świata zachowaliśmy się jak ignoranci. Przeszliśmy się po deptaku, zajrzeliśmy troszkę w prawo, troszkę w lewo i skierowaliśmy się ku domowi, bo nogi chciały już odpocząć. Wiem, że do Cardiff chcę wrócić, pooddychać tym dużym miastem, zasmakować w jego ofertach. Takich miast nie powinno się pomijać.
W trzy dni przeszliśmy ponad 100km. Przeszliśmy przez cztery rzeki: River Ogmore, Afon Cynffig, Rhymney River, Ebbw River. Świat wieżowców, sztuki, nauki, kariery i biznesu przeplatał się z wyciszonymi obrzeżami i niewidocznym życiem. Możliwości, rozwój, szczeble prowadzące w górę i sięganie po więcej zderzały się z obrazami małych sklepów, smutnych dzielnic i brudnych ulic, na których nic się nie działo. Dwa światy, które egzystują w swoim towarzystwie, różnią się od siebie diametralnie. Ich wartości, cienie i blaski mają odmienny kształt. Przez trzy dni przekraczałam granice między tymi skrajnościami. Jest to niewiele czasu, ale wystarczyło, aby powstało pytanie CZY JEST ŚRODEK?
Mój mózg wciąż procesuje wiedzę, którą zdobył. Moje oczy pod zamkniętymi powiekami nadal trzymają zobaczone obrazy. A umysł chaotycznie przeskakuje ze wspomnień o smakach, emocjach, wrażeniach.
Cardiff - Barry - 33.11km - 7 godzin i 16 minut - 12.01.24 Piątek
Bridgent - Port Talbot - 33.65km - 7 godzin i 15 minut - 13.01.24 Sobota
Newport - Cardiff - 36.40km - 7 godzin i 21 minut - 14.01.24 Niedziela
Że podziwiam, to mało powiedziane...👍🙋