Biały, lekko przymarznięty puch trzeszczał pod butami. Na twarz spadały płatki śniegu. Zimowa aura malowała bajkowe krajobrazy i chociaż to był dopiero początek grudnia, to w powietrzu unosiła się atmosfera świąt. Moje dziecięce JA przywoływało obrazy z przeszłości. Czyszczenie butów z okazji Mikołaja, zapach mandarynek i pomarańczy, zjeżdżanie na sankach z niewielkich pagórków, jazda na łyżwach po zamarzniętym stawie, lepienie bałwana, tworzenie ślizgawek na chodniku z innymi dzieciakami z blokowiska. Wszystko to było podszyte wielkim podekscytowaniem. W oczach były iskierki. Czerwone poliki i nos szczypały od mrozu. Rękawiczki i ciuchy były totalnie przemoczone. A w sercu było dziecięce szczęście. A w głowie było przyzwolenie i miejsce na magię i cuda. Świat wydawał się być dobry. Dzień miał prosty kształt. Chwila miała smak radości.
I tego dnia, kiedy dojechaliśmy do Carlisle, było tak samo. Najpierw trafiliśmy na Costę w centrum handlowym, która miała w sobie to COŚ. Są miejsca, do których się wchodzi i pozytywna energia sama przychodzi, nie wiadomo skąd. Tak też było tutaj. Adam zamówił latte i cinamon bun, a ja w tym czasie wyszukałam stolik, który miał pozwolić nam w pełni nacieszyć się otoczeniem. Za szybą mieliśmy widok na wystrojony świątecznie hol i wielkie cukierkowe dekoracje. Było jeszcze wcześnie, sklepy były pozamykane i nie wiele osób spacerowało tym korytarzem, więc mogliśmy delektować się spokojem i pustką. Nagle w jednym z wejść zobaczyliśmy spadający z nieba śnieg. Lepszego dodatku to porannej kawy nie mogłam sobie wymarzyć.
Wychodząc na jeszcze pozbawiony ruchu deptak, stałam po środku, kręciłam się dookoła siebie i cieszyłam się lecącymi z góry płatkami śniegu. Ta puszysta niespodzianka dodawało uroku i tak już wysokim emocjom, które były wywołane faktem, że tego dnia zaplanowaliśmy dojść do Szkocji i postawić kilka kroków na drogach trzeciej krainy, która wchodzi w skład Wielkiej Brytanii. Od początku naszego projektu przejścia dookoła UK wędrowaliśmy już po wybrzeżu Anglii i Walii. Dotknięcie Szkocji miało dać nam poczucie pełni.
Iść do granicy. Przejść granicę. Znaleźć się w obcym państwie. Dotknąć inności. Ta wizja prawie przysłaniała niesmak związany z chodzeniem głównie po ulicach. Te mniej uczęszczane były bialutkie i samochody automatycznie jeździły bardzo wolno. Ale te ruchliwe i wyjeżdżone były moim koszmarem. Cierpliwość w pewnym momencie się skończyła i jak tylko zauważyłam drogowskaz England Coast Path, który kierował w pola, to poprosiłam Adama, aby sprawdził tę opcję. Już prawie stawiałam nogę na ścieżce, która miała być moim wybawieniem od hałasu i aut, które mijając mnie, nie zawsze zachowywały bezpieczną odległość, kiedy to przejeżdżał koło nas farmer i poinformował, że to droga dla pieszych jest nie do przejścia. No to bym nas wyprowadziła na manowce i dodała do szlaku niepotrzebne kilometry. Od tego momentu zacisnęłam zęby i szłam przed siebie, prosząc przeznaczenie o chodniki.
Przy znaku SZKOCJA WITA mój nastrój nie był taki, jak to sobie wyobrażałam. Te cholerne ulice sprawiły, że czar postawienia kroku na nowej ziemi prysł. Czytałam już wcześniej, że wejścia do Szkocji to autostrady i tereny przemysłowe, ale moja naiwność zawsze mi podpowiada, że nie będzie tak źle. A kurcze, było nieprzyjemnie. Kiedy doszliśmy do miejscowości Gretna, to musieliśmy podjąć decyzję, czy idziemy dalej? Oferta kolejnych kilometrów nie była kusząca, ale jak nie teraz, to potem będzie trzeba te odcinki przejść.
Miała być przerwa na kawiarniane klimaty, ale nie znaleźliśmy miejsca, gdzie by można usiąść na kilka chwil. Dotarliśmy za to do Co-op i tam zakupiliśmy po suchej bagietce, a cofając się na szlak, weszliśmy do Spar, aby z maszyny kupić gorącą czekoladę. Dostaliśmy tylko jeden kubek ciepłego, słodkiego napoju, bo więcej nie było. I tak z bagietką w jednej ręce i wspólną gorącą czekoladą ruszyliśmy dalej do Annan.
Na miejscu okazało się, że pociąg mamy za pół godziny. Stacja kolejowa była pozbawiona zamkniętej poczekalni, moje nogi były mokre od śniegu, temperatura była dosyć niska. Po powrocie do domu skutki uboczne lekko zwaliły mnie z nóg. Ale wtedy, tam i teraz, zimno nie miało znaczenia. Liczył się fakt, że dotarliśmy do Szkocji i zrealizowaliśmy plan. Zadowoleni wracaliśmy pociągiem (12f za dwie osoby) do Carlisle, gdzie jeszcze chwilę pochodziliśmy po centrum handlowym, zanim pojechaliśmy autem do naszego wynajętego domku w Workington.
Na tym szlaku przeszliśmy przez rzekę Eden, Esk, Sark i The Kirtle Water.
Z ciekawostek przywieźliśmy informację o Sidney Swann. W tunelu, przez który przechodziliśmy, aby ominąć uliczne skrzyżowania w centrum miasta jest mural, który symbolicznie opowiada historię wikarego, który w 1902 roku przejechał rowerem z Carlisle do Londynu. Długość trasy to 301 mil a czas pokonania tej odległości to 24 godziny. W wyszukiwarce google można sobie obejrzeć rower, którym jechał Sidney. Nie ma on nic wspólnego z dzisiejszą techniką i technologią. Takie historyczne smaczki pokazują, że duch przygody chyba od zawsze był w człowieku. Poznawać, odkrywać, iść do przodu chyba leży w ludzkiej naturze. Tylko trzeba dbać, aby tego nie przygnieść cywilizacyjną pogonią. Trzeba zatroszczyć się, aby podarować sobie czas, który będzie wykorzystany na krok DALEJ.
A tak jeszcze na koniec, czy ktoś coś wie na temat muzeum diabelskiej owsianki?
Wspaniały klimat świat!