Sobota. Połowa października. Leniwie zwlekam się z łóżka. Jest wcześnie. Siódma rano. Myję się. Ubieram. Nadzieja, że za chwilę wyjedziemy w kierunku serwisu i będzie kawa pozwalała mi zachować przytomność. Pakuję się. Tym razem niezbyt wiele wkładam do plecaka. Nie planujemy aż tak długiej wędrówki. Może spacer o długości 40km... Zakładam bluzę. Pakuję dodatkowo cienką kurtkę, termos z gorącą herbatą, pudełko z owocami. Wystarczy. Tym razem idziemy na lekko.
Szlak wydaje się być nie tylko interesujący, ale również malowniczy. Spotkanie z rzeką Dee i jej okolicami to zawsze sama przyjemność. Powrót na drogi Sandstone Trail to wzmocnienie wspomnień i ponowne wdychanie wyjątkowej atmosfery, która unosi się w tym terenie. I jeszcze kanał, który chyba w każdym wydaniu cieszy i emanuje pogodnym klimatem.
Ponad 81km. Taki Ultra Marathon. Ludzie potrafią przebiec ten dystans. Ciekawie będzie przejść tę trasę i zobaczyć, z czym muszą się zmierzyć uczestnicy tego wyścigu. Planujemy całość podzielić na cztery części. Biorąc pod uwagę, że idziemy do przodu i wracamy, to podczas każdego etapu będziemy musieli przejść po 40km. Jak dla mnie, plan brzmi ambitnie. Cieszy mnie, że wypracowałam sobie taką kondycję, że mogę spędzić na szlaku tyle godzin, że dwa lata aktywnego chodzenia dają widoczny progres i poczucie rozwoju.
Siedzę w samochodzie. Adam prowadzi. Rozmawiamy na temat odległości, którą chcemy tego dnia przejść. Czy trzymamy się pierwotnego planu i nastawiamy się na te 40km, czy może skracamy trasę? Teren nie jest nam obcy, więc troszkę bez większego entuzjazmu podchodzimy do wyjazdu. Jakoś tak niezbyt przepadamy odwiedzać wciąż te same miejsca i chodzić wciąż po tych samych drogach. Nagle mój mąż, tak zupełnie od niechcenia proponuje zrobić ten szlak na raz. Najpierw się tylko uśmiecham. Zaczynam głośno myśleć. Ponad 81km przed nami, w tym prawie 1000m przewyższenia. Późno byśmy zaczęli. Nie mamy odpowiedniej ilości jedzenia i picia. Spakowana jest tylko jedna czołówka. Brakuje nam kamizelek odblaskowych, albo cokolwiek innego, co sprawi, że będziemy widoczni nocą. Zero przygotowania logistycznego. To jest październik. Mokry październik. Szybciej robi się ciemno i zimno. Nigdy nie przeszliśmy takiej ilości kilometrów. Projekt wydaje się być totalnie niedorzeczny i niedojrzały. Rozumiem spontaniczność. To, że czasami nas poniesie. Lubię ten nasz brak standardu i pociąg do wolności. Nutka szaleństwa sprawia, że zwykła wyprawa przeobraża się w przygodę, ale... Ale jesteśmy dorosłymi ludźmi i powinniśmy wiedzieć, gdzie jest granica między niekonwencjonalną propozycją, a zwykłą głupotą. Ale z drugiej strony. Hm... Ziarenko w mojej głowie zostało zasiane. Bo w sumie, dlaczego by nie spróbować. Zawsze można się wycofać. A jeśli się uda i nasze nogi pokonają te ponad 80km, to czy nie będzie to piękne zakończenie sezonu łazikowego? Czy nie będzie to taka piękna kropka nad "I", która podsumuje dotychczasowe nasze wędrówki? A to zadowolenie, duma, satysfakcja, że człowiek dał radę. Sprawdzić siebie, swoje możliwości, własne ograniczenia, reakcje na trud i wysiłek.
W naszym ulubionym serwisie popijamy kawę. Robimy szybką analizę zwariowanego wyzwania. Czas nagle stał się wartością najważniejszą. Jakie mamy szanse, aby się udało?
Szlak rozpoczniemy o 9 00 rano. Trasa zajmie nam minimum 16 godzin. Nasze średnie tempo kroku to jakieś 5-6km na godzinę, jeśli nie ma przewyższeń. Tu przewyższenia są i to nie małe, ale je ignorujemy w tym momencie. Szansa na powrót do auta to 1 00 albo 2 00 w nocy. Przed nami Chester, Helsby, Frodsham. Tam jest opcja, aby dokupić jedzenie i picie.
Pojawia się ponowne pytanie, czy na pewno damy radę? To nie jest trasa nad kanałem o długości 50km, którą robiliśmy, gdy dni były dłuższe, suchsze, cieplejsze. Tutaj czeka nas wiatr, deszcz, ciemność, wzniesienia i chłód. Nie wspominając o odległości, jaką musimy przejść.
Patrzymy na siebie. Niepewność miesza się z ekscytacją. Nie ma zbyt wiele czasu, aby się zastanawiać. To musi być szybka decyzja. Robimy to, albo nie.
Posmak adrenaliny zwyciężył. Takie mamy charaktery. Lubimy, jak dzieje się coś, co wychodzi ponad normę i ma w sobie element szaleństwa. Jakoś wtedy te nasze siwe włosy mają mniejsze znaczenie, bo umysł młodnieje i otwiera się na zwariowane pomysły. Zresztą, rozmawialiśmy już wcześniej, aby przejść dystans biegowy z Double Ironman. Lubimy pokonywać siebie. Chcieliśmy to zrobić w Sylwestra, ale czemu by nie wykorzystać okazji, która jest tu i teraz?
Adam do tematu podszedł taktycznie. Przeliczał tempo kroku do kilometrów i określał wstępny czas ukończenia trasy. Podzielił sobie szlak na etapy i chciał wiedzieć, o której godzinie będziemy w poszczególnych miejscach. Mówiąc ogólnie, chciał mieć poczucie kontroli nad tym spontanicznym projektem. Ja, nie mogąc ogarnąć rozmiaru przygody, na którą się zdecydowałam, postanowiłam skupić się na drodze zamiast na jej końcu. Wsiąknąć w nią, przyjąć jej kształt i otulić się jej scenerią. Otworzyć szeroko oczy i chłonąć przestrzeń, która mnie będzie otaczała.
Przez pierwsze 10km w mojej głowie było tylko jedno pytanie. Czy dam radę? Nawet się zastanawiałam, czy nie zrobić zdjęcia cmentarzowi, który akurat mijaliśmy. Wydawał mi się on idealnym symbolem tego, co właśnie robiłam. Potem stwierdziłam, że muszę coś zrobić z tym natrętnym i nic nie wnoszącym pytaniem. Postanowiłam się odciąć od odległości (że dużo kilometrów), terenu (że będą wzniesienia), czasu (że będzie się szło wiele godzin) i po prostu iść przed siebie. W tej pozytywnej atmosferze przeszłam kolejne 10km.
Umysł się wyciszył. Nawet się uspokoił i odprężył. Rozumek również przestał się mocować i przyjął wyzwanie na klatę. Szło się przyjemnie. Wtedy pojawił się deszcz i wiatr, które towarzyszyły nam już do końca wędrówki. Szczęśliwie z przerwami, więc był czas przesychać. Przy 30km zaczęliśmy już odczuwać głód, a trasa owszem, docierała do miejscowości, ale już na ich obrzeżach kierowała nas w niezamieszkane tereny. Wciąż jednak mieliśmy nadzieję, że trasa poprowadzi nas przez teren, gdzie będzie jakiś sklep i będzie opcja zakupu jedzenia. Po kilku kolejnych godzinach ssanie w żołądku zaczęło mieszać się ze zmęczeniem. Zrobiło się niekomfortowo. Milczeliśmy. Szybko się wyrwaliśmy z letargu, gdy na jednym z pastwisk zaczęły nas atakować byki. Otaczały nas, jakby oglądały filmy gangsterskie. Jedna grupa z tyłu, druga z przodu, kolejna po środku. Szybciutko odcięły nas od szlaku. Przyspieszyły, nacierając na nas swoją masą. Uciekaliśmy szybkim krokiem przez rozdeptane i grząskie błota. Nie wiedziałam, czy maszerować przed siebie, czy kierować się do sadzawki? Byki nam odpuściły, jak znaleźliśmy się na sąsiednim polu. Błyskawicznie się obudziliśmy. Daleko nie doszliśmy, gdy na kolejną łąkę nie wpuścił nas koń. Wyraźnie dał do zrozumienia, że na jego teren nie wejdziemy. Cóż było robić. Wycofaliśmy się i poszukaliśmy alternatywnej drogi. Koło 18 00 mieliśmy 50km za sobą. Nadchodził mrok, a my weszliśmy na szlak Sandstone Trail. Nadzieja o zakupie jedzenia zgasła. Znamy te okolice i wiedzieliśmy, że cywilizacji tutaj nie ma. Nastroje jeszcze były na wysokim poziomie. Ilość kilometrów, które przeszliśmy nie była jakoś bardzo odczuwalna w nogach. Wciąż była w nas siła. Optymistycznie patrzyliśmy do przodu. Uśmiechaliśmy się do tych 30km, które nam zostało.
Pozostało nam skupić się na doświadczeniu, jakim jest chodzenie nocą po polach i lasach. Z czasem bardziej było słychać i czuć niż widać po czym idziemy. Kleiste błoto, kałuże, krowie placki. Nogi wpadały, albo w coś miękkiego, albo w coś mokrego. Potem to już nie miało znaczenia. Lasy natomiast to wypłoszone ptactwo. Tak intensywnie i sugestywnie uderzały skrzydłami, że po wcześniejszych doświadczeniach z bykami i koniem, myślałam, że za chwilę i one nas zaatakują. Noc i ograniczona widoczność doprowadziły do kilku pomyłek i musieliśmy przedzierać się przez żywopłoty i druty kolczaste, aby powrócić na szlak. Ale noc to też piękne, gwieździste niebo, w które mogłabym wpatrywać godzinami. Przy 60km oficjalnie mogłam powiedzieć, że bolą mnie nogi. Ostatnie 20km to miała być walka z własną słabością i limitami. Wiedziałam, że będzie ciężko i było.
Adamowi żołądek odmówił posłuszeństwa. Szedł przed siebie, jak struty. Potrzebował wody, której już od jakiegoś czasu nie mieliśmy. Wpatrywał się w każdy zbiornik i koryto z nadzieją, że woda będzie pitna, ale ilość zdechłego robactwa na jej powierzchni skutecznie go zniechęcała do picia. Gdzieś w końcu wypatrzył dziką jabłonkę. Pozbierał kilka maleńkich jabłek. Nie jadł ich, ale wysysał z nich sok. Kwaśny, nie do przełknięcia, ale mokry i to było dla niego najważniejsze. Gdy przystawaliśmy, aby przeczekać Adama kolejny atak bólu brzucha, to mój oragnizm wybity z rytmu miał zawroty głowy i było ryzyko, że stracę przytomność. Nie powinnam się zatrzymywać. Przy 70km pojawiła się myśl, że mogę nie dać rady. Ale, co to znaczy, że nie dam rady? Że usiądę w błocie na zaoranym polu i dam się pożreć niskiej temperaturze? Niewłaściwe myśli zagłuszałam frazami: CZŁOWIEK IDZIE GŁOWĄ albo DAM RADĘ. Przy 80km zaświeciło się światełko sukcesu. I zgasło. Końca nie było widać. Tak, jak Sandstone Trail wydawał się być pułapką i dawał poczucie klaustrofobii, tak kanał, który był ostatnim odcinkiem trasy, wydawał się nie mieć końca. Tam, gdybym potrafiła to bym szła na czterech. Gdy już wykorzystałam wszystkie pozytywne afirmacje przeszłam na tryb, że to musi się kiedyś skończyć. Wszystko się kończy. I ten szlak również ma swój koniec. Tempo ostatnich kilometrów stawało się coraz wolniejsze. Dopiero po 84km zobaczyłam nasze auto. ZWYCIĘSTWO. Zrobiliśmy to. Do domu wróciliśmy o 2.45 w nocy.
This trail is a wonderful way to test the limits. - Notka z AllTrails.
Tą wyprawą przekroczyliśmy kolejną granicę naszych spontanicznych i nie zawsze mądrych pomysłów oraz naszej wytrzymałości. Minęło już kilka miesięcy od tego wyzwania, a my wciąż jesteśmy pod wrażeniem, jakiego wysiłku były w stanie dokonać nasze organizmy. Po tej wędrówce, przez kolejnych kilka tygodni unosiliśmy się lekko nad ziemią. Niedowierzanie, podekscytowanie, rozmiar sukcesu, dawały nam poczucie, że możemy wszystko. W naszych głowach została wymazana granica wieku, ograniczenia związane z opercają kręgosłupa w przypadku Adama, oraz w moim przypadku operacji mózgu. Pokazaliśmy sobie naszą siłę, nasze możliwości, naszą determinację, jeśli chodzi o zrobienie kolejnego kroku. Nie poddaliśmy się, pomimo tego, że nasze ciała fizycznie mówiły DOŚĆ. Szliśmy z nosami przy ziemi. Wlekliśmy się. Targaliśmy siebie na siłę. Bolało wszystko. Ale pasja zwyciężyła. Pasja do drogi i wędrowania. Jak usiedliśmy do auta to zmęczenie się rozpłynęło. W to miejsce pojawił się uśmiech. W domu zajadając się pizzą w środku nocy, którą wcześniej zamówił nam syn przerzucaliśmy się wrażeniami. Zasypiając myślałam o magii, która się wydarzyła. Sytuacje, kiedy człowiek staje się mocniejszy od samego siebie oglądałam tylko na ekranie, albo czytałam o nich w książkach. Teraz sama tego doświadczyłam. Poznałam smak sukcesu i zwycięstwa.
Nigdy bym tego nie dokonała, gdybym nie otworzyła drzwi i nie wyszła z domu. Z pozycji kanapy, nawet po dwóch latach regularnie spędzonych na szlakach wydawało mi się, że wciąż jestem słaba. Z pozycji kanapy nigdy bym siebie nie podejrzewała o tak wiele. Iść. Iść przez życie w towarzystwie pasji. Iść i wzrastać. Iść i stawać się. O tym jest ten blog.
Comments