Dojechaliśmy na miejsce, wstawiliśmy walizki do wynajętego mieszkania i z niecierpliwością popędziliśmy nad morze. Minuta może dwie i stałam na promenadzie w Clacton-on-Sea. Fale szumiały, opowiadając swoje historie... podpływały coraz bliżej, kołysząc się w różnym rytmie... unosiły się i uderzały o brzeg lądu, kusząc, aby podejść i się przywitać.
Było już dosyć późno, ale ruszyliśmy przed siebie. Podeszliśmy do Big Wheel, który stał w pobliżu niedużego molo i ustanowiliśmy początek naszego popołudniowego spaceru.
Mijaliśmy zatokę za zatoką. W oddali widzieliśmy granatowe niebo i smugi spadającego deszczu... tuż obok mogliśmy wpatrywać się w błękitne niebo rozpromienione słońcem.
Po pięciu kilometrach zaczęliśmy wracać. Zbliżał się wieczór. Szłam bez pośpiechu. Nadrabiałam moją tęsknotę za morzem. Tutaj miałam je po horyzont... takie otwarte po nieskończoność. Otulałam się każdym jego dźwiękiem, najcichszym szeptem... wpatrywałam się w jego rozbujane ruchy. Sceneria nabierała jeszcze większej mocy, kiedy dzień ustępował miejsca nocy. Zachód słońca na Wschodzie :-) odegrał przepiękne przedstawienie. Chciałoby się, aby ta chwila trwała jak najdłużej. Po takim wstępie niełatwo było zasnąć i doczekać się poranka.
Piątek. Wczesna pobudka. Otworzyłam oczy i poczułam podekscytowanie we wszystkich komórkach. To miał być dzień z morzem, z poznawaniem, z niewiadomą, z nowym. Idąc promenadą wzdłuż plaży, wpatrywałam się we wschód słońca. Okazało się, że wschód może być bardziej wschodni, i właśnie w tym miejscu budzi się słonko. Nieśmiało wysuwa swoją głowę spod chmurzastej kołdry, przeciąga ramiona, wstaje, idzie ku górze. Przepiękny moment. Niby taki zwyczajny, codzienny, powtarzający się, a jednak za każdym razem zachwyca, karmi wrażliwość, podkreśla wartość kolejnego dnia.
Tym razem poszliśmy w przeciwnym kierunku niż dnia poprzedniego. Wygodna promenada pozwalała zachować tempo kroku. Mijaliśmy plażowe domki... jedną miejscowość, potem drugą i następną... kolejne molo... aż wyprowadziło nas na plażę, która doprowadziła nas do marszy. Ominąć je, oznaczało wejść w głąb lądu. Najpierw wał. Szliśmy i szliśmy, i już mieliśmy zawrócić i podążać drogą powrotną, kiedy tak spojrzałam na port, który wydawał się być na wyciągnięcie ręki, i zaproponowałam, abyśmy do niego doszli. Wydawało mi się, że to nie będzie jakoś szczególnie skomplikowane. Przecież go widzę i prawie mogę go dotknąć. Adam często toleruje te moje spontaniczne pomysły. Coś tam wspominał, że to jeszcze sporo kilometrów do pokonania, no ale... przecież się da.
Dotarliśmy do Walton. Coś zjedliśmy, coś wypiliśmy i ruszyliśmy ponownie w drogę. Szybko się zorientowałam, że moja teoria szybkiego i sprawnego dojścia do Harwich bardzo mija się z praktyką. Drogi nie było końca, a portowe miasto w ogóle nie miało zamiaru się zbliżać. Szlak odciągnął mnie od wybrzeża, prowadził przez pola, lasy, ulice, łąki. Stawiałam krok po kroku i pytałam, co do cholery znowu poszło nie tak... gdzie to moje morze?
Tego dnia wydreptaliśmy prawie 47km. Czyli z technicznego punktu widzenia mogliśmy sobie pogratulować. Ale morale zachwycone nie były. Brakowało im wzburzonych fal, rozmów z wodną przestrzenią, zapachu bezkresu, smaku wolności.
W sobotę pojechaliśmy do Harwich, gdzie zakończyliśmy naszą wędrówkę dzień wcześniej. Na dzień dobry, ponownie nasiąkaliśmy cudownym wschodem słońca. Promenadą doszliśmy do portu. Jego aktywność przykuwała wzrok. Z dużym zainteresowaniem przyglądałam się statkom i kutrom o różnej wielkości. Część z nich właśnie wpływała do portu, a część wypływała. Atmosfera podróży, wielkiego świata, morskiej przygody unosiła się w powietrzu.
Niestety ponownie zbyt szybko zniosło nas w głąb lądu. Maszerowaliśmy przez osiedla, rezerwat przyrody, wąziutkie ścieżynki, skoszone albo zaorane pola, plaże w pobliżu ujścia rzeki... wśród słoneczników.
Po dobrych dwudziestu kilometrach doszliśmy do Manningtree i tam przysiedliśmy na przystanku, i rozpoczęliśmy nasze oczekiwanie na autobus. Ten jednak się nie pojawił. My czekaliśmy dalej. Dopiero przypadkowo napotkana osoba doinformowała nas, że któraś z ulic została zamknięta i trasa autobusowa została zmieniona, co oznaczało, że mogliśmy zakwitnąć na tym przystanku, a autobus i tak by nie przyjechał. Szczęśliwie posiadaliśmy opcję B, czyli pociąg. Ruszyliśmy nasze obolałe, zesztywniałe i ociężałe nogi. Skierowaliśmy się ku stacji kolejowej. Kilka chwil później wracaliśmy do Harwich, gdzie czekało na nas nasze auto.
Wieczorem lekko zmarnowana i przygaszona, wybrałam się jeszcze na plażę, aby zaczerpnąć morskiej energii. Zdjęłam buty i weszłam do wody. Była zaskakująco ciepła. To było to, czego potrzebowałam. Fale uderzały delikatnie o moje nogi, dotyk żywiołu sprawiał, że ciało wypełniało się siłą i podekscytowaniem. Księżyc pojawił się na niebie, a ja chciałam więcej. Oboje z Adamem odczuwaliśmy brak morza. Nie nasiąknęliśmy nim wystarczająco. Postanowiliśmy, że w niedzielę wybierzemy się gdzieś, gdzie uzupełnimy nasze wodne braki.
Padło na Felixstowe. Kolejne portowe miasto. Tutejszy port jest największym portem kontenerowym w Wielkiej Brytanii. Było na co popatrzeć. Tutejsze wybrzeże jest również wyposażone w promenadę i wykorzystaliśmy ją w całości.
Słoneczny dzień nadał morzu blasku. Nam podarował możliwość wygrzewania się. Spacerowało się przyjemnie. Nie mogłam sobie odmówić wejścia do wody, która tym razem była, że tak powiem orzeźwiająca. Po tym cielesnym pożegnaniu powiedziałam morzu do zobaczenia i poszłam w kierunku samochodu. Usatysfakcjonowana mogłam wracać do domu.
Clacton-on-Sea - 10km - 12.09.24 Czwartek
Clacton-on-Sea - Harwich - 46.89km - 9 godzin i 21 minut - 13.09.24 Piątek
Harwich - Manningtree - 24.11km - 4 godziny i 44 minuty - 14.09.24 Sobota
Felixstowe - 12.54km - 2 godziny i 36 minut - 15.09.24 Niedziela
Comments