top of page

Cleethorpes - Barton-on-Humber; Cleethorpes - ? (gdzieś)

Trzy dni wśród nowych miejsc i nowych dróg, ambicje kilometrowe, wyobrażenia i oczekiwania związane z odkrywaniem. Do domu mieliśmy przywieźć dużo wrażeń, dużo pozytywnych wspomnień i dużo zadowolenia ze zrobionego postępu.


W Cleethorpes pojawiliśmy się wcześnie, kupiliśmy bilety na stacji kolejowej i zawitaliśmy do lokalnej jadłodajni Brown's Café. Miejsce przypominało nam charakterem polski bar mleczny. Były miejscowe osoby ze swoimi codziennymi zamówieniami, pachnące jedzenie, oraz kawa ratująca życie o poranku. Przyglądaliśmy się temu wewnętrznemu światu, który miał swój rytm, swój czas, swoje rytuały.


Pociąg miał kilka minut opóźnienia. Ale nie był to czas stracony. Pan konduktor ze swoim poczuciem humoru bawił pasażerów i rozśmieszał prawie do łez. Zwyczajne komunikaty przekazywał iście teatralnym głosem, zmieniając tonację, przeciągając głoski, kreując tajemniczą atmosferę. Myślę, że na TikToku miałby wielkie grono obserwujących.


Czekając na odjazd, wypatrzyłam na ścianach dwa cytaty, które były w ramkach. Pierwszy: DREAM BIG. START SMALL. BUT MOST OF ALL START. I drugi: DREAM. BELIEVE. DO. REPEAT.


Ruszyliśmy. Przed nami było jakieś 50 minut, zanim dojedziemy do Barton-on-Humber, z którego mieliśmy przejść do Cleethorpes. Regularnie czytałam te inspirujące zdania, które wisiały naprzeciwko moich oczu. Iść przez życie z taką filozofią to wydeptać sobie drogę prowadzącą do spełnionych marzeń. Tylko, co z osobami, które nie wiedzą, czego chcą, które nie mają pragnień, które nie realizują planów, bo ich zwyczajnie brakuje? Pięknie się mówi o samorealizacji, o docieraniu do wyśnionych miejsc. Jest to zawsze wzniosłe i inspirujące. Słucha się tego i czyta z wielką przyjemnością. Ale potem jest wyłączony program, odłożona książka, i powrót do pustej rzeczywistości. Uniesienia i kolorowe fajerwerki opadają na ciemne dno. Tak sobie myślę, że jedyną receptą na nicość jest SZUKAĆ. SZUKAĆ z uporem. Proces powtarzać, aż dotrze się do miejsca, w którym chce się zatrzymać na dłużej.



W Barton-on-Humber wysiedliśmy o 10 00 rano. To był nasz start. Przeszliśmy kilka ulic i znaleźliśmy się nad brzegiem rzeki Humber. Zrobiłam kilka zdjęć wielkiemu mostowi, który przy kolejnej wyprawie przeprowadzi nas przez wodę na jej drugi brzeg, i ruszyliśmy przed siebie. Początkowo droga była spacerowa, ale szybko się skończyła i weszliśmy na zielony wał z wąską ścieżynką. I tak jakieś 20km. Z jednej strony rzeka i widoczny Hull, z drugiej jakieś jeziorka i pola. Nic się nie działo. Po dwóch godzinach monotonia krajobrazu odebrała mi energię. Z każdą kolejną minutą wszystko zaczęło mnie uwierać. Motywacja spadła do poziomu zerowego.



W końcu, po jakimś czasie pojawiła się szersza, piaskowa droga. Cudnie było poczuć, coś twardego i względnie równego pod butami. Doszliśmy do pierwszego portu i tu strzałki kierujące na szlak kierowały nas w jedną stronę, a Adama rozrysowana mapa w drugą. Poszliśmy adamową trasą. Po dwóch kilometrach musieliśmy zawrócić, bo trafiliśmy na bramę z wywieszoną informacją, że to teren prywatny.

Idąc zgodnie z drogowskazami "Public Footpath" dotarliśmy najpierw do jakiejś fabryki, przez którą nie było łatwo przejść, bo brakowało znaków wskazujących drogę dla pieszych. Następnie był kolejny port, gdzie były rozładowywane kontenery i tam już musieliśmy trzymać się instrukcji. Szliśmy ścieżkami, z obu stron wysokie, metalowe płoty. Coś jak w więzieniu. Po chwili pojawiła się jakby nieotwieralna furtka z informacją z boku, aby nacisnąć przycisk przed wejściem na teren portu. Adam nacisnął i włączył się alarm. Stałam w miejscu i czekałam na dalszy bieg wydarzeń. Byłam pewna, że zaraz nas złapią i zaprowadzą do sali przesłuchań. Adam mocował się furtką i w momencie, kiedy ogarnął, jak się ją otwiera, to zobaczyłam pana ochroniarza, który szedł w naszym kierunku. Zastanawiałam się, co będzie dalej. A pan nas uprzejmie wpuścił i powiedział, że przeprowadzi nas przez teren portu, aby nic nam się nie stało, bo jest bardzo ruchliwie tego dnia.

Jeszcze nie ochłonęliśmy z wrażenia, a szlak poprowadził nas do ulicy totalnie zdominowanej przez ciężarówki, które albo wjeżdżały do portu, albo z niego wyjeżdżały. Chodnika nie było. Tym razem nawet nie śmiałam iść ulicą. Duże samochody jeździły szybko i taki szczypiorkowaty pieszy mógł być z łatwością zdmuchnięty przez powiew mijanego auta.

Szliśmy i szliśmy, każde kolejne rondo to podcięta nadzieja na bardziej bezpieczną i spokojniejszą drogę. Wszędzie wjazdy do portów albo fabryki o dużych rozmiarach. Totalnie przemysłowy teren. Głośny i czarny od spalin. I wtedy stało się najgorsze. Utknęliśmy. Przed nami droga szybkiego ruchu A180, za nami to wszystko, co już przeszliśmy, czyli brak dostępu do brzegu rzeki. Nie było, jak iść do przodu. Brakowało też punktu, do którego mogliśmy się cofnąć, aby kontynuować nasz marsz do Cleethorpes.

Wypatrzyłam prawie niewidoczną ścieżkę, która była w krzakach rosnących przy A180. Przedzieraliśmy się przez gałęzie drzew i krzewów, pędy jeżyn, które owijały się nam wokół nóg, kolce, które raniły. Czułam się, jakbym była w koszarach na poligonie wojskowym. Wiecznie ugięta sylwetka, regularne kucanie momentami zbliżone do czołgania. Brnęliśmy do przodu w mega wolnym tempie. A w mojej głowie trwała modlitwa, aby droga trwała, aby nas nie odcięło jakimś terenem prywatnym.

Wydostaliśmy się z tej krzaczastej dżungli i powróciliśmy do cywilizacji. Droga przez tereny przemysłowe pozostała z nami prawie do końca. Ciężarówki i magazyny to główny krajobraz tego dnia.



Wyczerpani, doszliśmy do Grimsby, kupiliśmy w Tesco Express coś na kolację i dowlekliśmy się do samochodu, który stał przed mieszkaniem, które wynajęliśmy.



Padaliśmy na twarz. Wniesienie walizek do domu i przygotowanie posiłku robiliśmy na oparach. Jak się dożywiliśmy i emocje troszkę opadły, to sprawdziliśmy rany wojenne. U mnie znalazły się obtarcia i pęcherze, ale Adama noga wyglądała fatalnie. Spuchnięta, zaczerwieniona, obolała. Zostaliśmy pokonani.



W sobotę rano, Adam jeszcze chciał zawalczyć o kilka kilometrów. Pomimo spuchniętej nogi ruszyliśmy w drogę. Wyszliśmy z domu wprost na promenadę, która zaprowadziła nas na tereny zalewowe, które kryły w sobie świat przeróżnych ptaków. Dopóki Adama noga miała chodnikowy teren, to jeszcze jakoś szła, ale gdy zaczęły się piaski, wejścia, zejścia, wał, nierówna powierzchnia, to zaczął się ból. Doszliśmy do nikąd i cofnęliśmy się. Jestem osobą empatyczną i patrząc, jak Adam kulawo idzie, prawie fizycznie czułam jego dyskomfort. Momentami myślałam, że nie wrócimy do domu. Droga się ciągnęła. Każdy krok to cierpienie. Wlekliśmy się... ale konsekwentnie i do celu.



O wykorzystaniu niedzieli nie było mowy. Zamiast iść na szlak, spakowaliśmy się i po cichu ruszyliśmy w drogę powrotną do domu.



Noga Adama niby ma się lepiej, ale kiedy uda nam się powrócić do wędrówek, tego nie wiem. Na razie wylizujemy rany. Otrząsamy się z ciemnej energii, która nas dopadła.


Cleethorpes - Barton-on-Humber - 45.97km - 9 godzin i 2 minuty - 10.11.23 Piątek

Cleethorpes - ?(gdzieś) - 19.25km - 4 godziny i 25 minut - 11.11.23 Sobota

2 wyświetlenia0 komentarzy

Commentaires

Noté 0 étoile sur 5.
Pas encore de note

Ajouter une note
bottom of page