Tym razem taka troszkę pogubiona była ta nasza wędrówka dookoła Wielkiej Brytanii. Gubiliśmy drogowskazy albo ktoś je zwyczajnie zabrał z jakiegoś niewiadomego nam powodu, i pozostawił tylko same słupki z pustymi kółkami, gdzie powinny być znaczki England Coast Path.
Błądziliśmy, schodziliśmy z głównego traku, na skrzyżowaniach nie wiedzieliśmy gdzie iść, a na bezdrożach nie zawsze wybieraliśmy właściwą drogę. Dochodziliśmy do murowanych ścian albo zamkniętych ścieżek i musieliśmy wyszukiwać alternatywne przejścia. Często byliśmy totalnie zdezorientowani i niepewność płynęła w naszych żyłach. To było dziwne uczucie, tak się gubić i po kilku kilometrach się odnajdywać. Trafiać na oryginalne oznaczenia prowadzące wzdłuż wybrzeża Anglii, które po jakimś czasie znikały i znowu poruszaliśmy się do przodu po omacku.
Siedziałam na murku, czekając na autobus, który miał przyjechać za godzinę. U nas z tym czekaniem niewiele się zmieniło, więc jeszcze na początku walczyliśmy, aby jednak iść niż stać. Adam sprawdził, czy warto pomaszerować dalej do jakiegoś miasteczka, które ma stację kolejową? Następnie przeanalizował czy sami szybciej nie dojdziemy do pociągu, który odjeżdżał z Highbridge & Burnham, niż tak tkwić w miejscu i wypatrywać autobusu, który miał nas tam zawieźć. Jedna i druga opcja odpadła i musieliśmy zaakceptować czekanie. Po kilku miesiącach na szlaku wzdłuż wybrzeża UK nauczyłam się, że nie ma co się szarpać ze sobą w takiej sytuacji, że lepiej jest się wyciszyć i wsłuchać w świat.
Promienie słoneczne padały na twarz. Murek troszkę uwierał w tyłek. W głowie myśl goniła myśl i wspólnymi siłami przełożyły doświadczenia ze szlaku na wędrówkę od dnia do dnia. Dla mnie droga zawsze jest symbolem życia. Jedno i drugie potrafi zachwycić i uszczęśliwiać do łez, ale czasami prowadzi ścieżkami, które nie są ani proste, ani łatwe. W życiu, jak i na szlaku gubimy się, tracimy z oczu drogowskazy, zbaczamy z wyznaczonego kierunku. Nie raz i nie dwa kompletnie nie wiemy, gdzie iść, szukamy zastępczych dróg, denerwujemy się, kiedy wybrana przez nas ścieżka jest zamknięta albo kończy się ścianą. Bywa, że czujemy się niepewni, bezsilni, wyczerpani ciągłymi próbami. Nie poddajemy się jednak. Idziemy do przodu, potykając się i upadając. A kiedy ponownie trafiamy na główny szlak, jesteśmy silniejsi i bogatsi. Możemy nawet powiedzieć, że warto czasami się zgubić, aby móc się ponownie odnaleźć. Skręcić w prawo albo w lewo często oznacza możliwość dotarcia do miejsc, których by się nigdy nie zobaczyło, a są one piękne, ciekawe, interesujące. Bywa też, że zejście z głównej drogi to przeszkoda za przeszkodą i trud za trudem, ale przezwyciężenie tego, wzmacnia nas i pokazuje, jak na wiele nas stać. Od czasu do czasu życie nas zatrzymuje, jak na tym przystanku, na osiedlu, na którym nic się nie działo. I taką klatkę STOP też warto przyjąć. Pobyć na chwilę w punkcie i nic nie musieć, i nigdzie nie biec. Wyciszyć się i zregenerować siły. Cała ta moja filozoficzna opowieść ma swoją kropkę nad "i". Kiedy wracaliśmy do domu, na autostradzie wydarzył się wypadek niedaleko nas. Ruch został wstrzymany. Karetki i wozy policyjne zaczęły się zjeżdżać. To już nie była kwestia czekania na autobus. To była wielka niewiadoma w przestrzeni czasowej. Nie mieliśmy pojęcia, co to za wypadek, na ile groźny, ile osób brało w nim udział? To mogło być czekanie na grubo. Siedzieliśmy w samochodzie. Auta na sygnale zjeżdżały się masowo. Po chwili pojawił się helikopter. Autostrada po drugiej stronie również została zamknięta. Godzinę później ruszyliśmy przed siebie. To był motor. Kierowca został przetransportowany do szpitala drogą powietrzną. Takie wypadki resetują życie już na zupełnie innym poziomie. Są przerwą w życiorysie, której się nie zapomina. Bywa, że dopiero duże uderzenie daje szansę na przebudzenie i odnalezienie drogowskazu do głównego szlaku, który jest nam przypisany, którym warto podążać.
Nasze dwa dni w okolicach Bristol to nowe drogi, nowe obrazy, nowe szlaki. Jeden z nich o nazwie Pier to Pier Way nawet zrealizowaśmy, ruszając z Weston-super-Mare i docierając do Clevedon. Obie promenady prezentują się bardzo ładnie.
Podczas wędrowania nie zabrakło degustacji kawy. Na Havane trafiliśmy w wiejskim sklepiku, który był jedyny w okolicy, więc jego istnienie wychwalaliśmy pod niebiosa. Drugiego dnia dotarliśmy do Cafe 33, która była niezwykle klimatyczna, otwarta na rowerzystów i oblężona turystami, którzy swoje wakacje spędzali w stacjonarnych karawanach. Obie kawunie skutecznie podnosiły nasze morale, przebudzały serotoninkę i nadawały dniu jasnych barw, a krokowi lekkości. Dobra kawa = dobry dzień.
W piątek, jak w sobotę mieliśmy bliskie spotkania z rzekami, które musieliśmy przejść, więc bez krów się nie obeszło. Pierwszego dnia idąc do mostu, krowy miałam na wyciągnięcie ręki, i tylko ja wiem, jak się w środku trzęsłam. Na drugi dzień, kiedy szliśmy wałem, który nie miał końca, zobaczyliśmy niemałe stado krów, które pasły się na polu, ale akurat w tym momencie, kiedy się do nich zbliżaliśmy, one postanowiły zasmakować w trawie, która była na wale. Zeszliśmy bliżej rzeki, aby być niewidocznym, myśląc że co z oczu to z serca, i szybciutko szliśmy przed siebie. I już prawie minęliśmy newralgiczne pastwisko, kiedy nagle dwie krowy stanęły na wale i z zainteresowaniem na nas patrzyły. Uratowało nas chyba to, że byliśmy w ruchu. Łaciate nie poszły za nami. Do smaczków z kategorii aktywni zaliczam promenadę w Burnham-on-sea, która jest częścią PARKRUN i na widok tej informacji jakoś mi się ciepło w sercu rozlało, a na twarzy wyskoczył automatyczny uśmiech.
No i zaczynam się wkręcać w kolekcjonowanie toaletowych nowinek. Nie wiedziałam, że WC mogą być tak interesujące i kryć w sobie przeróżne perełki. To takie wejście do jaskini. Zawsze na początku jest pełne napięcie, bo nie mam pojęcia na jakie warunki trafię. Czasami są to ekskluzywne toalety z fototapetą w tle. Innym razem doceniam prostotę i schludność. Ale bywa też tak, jak w Cafe 33, że sikam i rozglądam się dookoła z zainteresowaniem. Jest klimatycznie, przyjaźnie, serdecznie. A myszkom to w ogóle nie mogłam się oprzeć. Ot... takie poczucie humoru u właścicieli.
Morza tym razem za wiele nie mieliśmy. Ten brak wyrównywał wał, który potrafił złamać kręgosłup entuzjazmu.
I kiedy tak idę z rozsądku, z nadzieją szukając jakiejś zmiany, to intensywnie wpatruję się w każdy kształt i szczegół, aby zająć czymś głowę. Tym razem z pomocą przyszedł opuszczony budynek z oczkami, nosem i czupryną. No mój ci on.
Zmarnowane serce drgnęło i się ożywiło. Plastrami miodu były też przypadkowo napotkane zwierzaki. Sarny, młody jelonek, foka, Adam nawet wypatrzył zimorodka. Dla uszu była muzyka świerszczy.
Reasumując, warto było nie raz się zgubić, iść pod prąd, zatrzymać się na dłużej, pokonać siebie a innym razem odpuścić sobie. Nowe miejsca, dużo bujnej i soczystej zieleni, rozległe plaże, ujścia rzeki, smaczne momenty utkały delikatne wspomnienia, które po czasie dają spokój i łagodność.
Do domu wróciłam bogatsza o kolejne fragmenty świata i silniejsza o kolejne doświadczenia. Przy takiej gamie kształtów, kolorów, wrażeń nie jest łatwo przejść na tryb życia codziennego. Świadomość, że za kolejnym zakrętem jest nowe nowe, pobudza niecierpliwe nogi, które marzą o tym, aby iść dalej.
Weston-super-Mare - Clevedon - 36.36km - 8 godzin 4 minuty - 28.06.24 Piątek
Weston-super-Mare - Highbridge - 35.13km - 7 godzin i 37 minut - 29.06.24 Sobota
Comments