Po miesięcznej przerwie w wędrówce dookoła Wielkiej Brytanii powróciliśmy do naszego szlakowego wyzwania. Rozpoczęliśmy kolejny rok z tym projektem i zebraliśmy ponownie pierwsze kilometry. Nie wiemy, co nas czeka, gdzie dojdziemy, jakie przygody wplotą się w nasze wyprawy, z czym przyjdzie nam się zmierzyć, a co nas wypełni zachwytem? NOWE jest przed nami.
Miało być pięknie, cudownie, radośnie. Miałam wpaść morzu w ramiona jak bliskiemu przyjacielowi. Przywitać się. Zasypać je opowieściami z ostatnich wypraw. Powiedzieć, jak bardzo się cieszę, na myśl o wspólnych wędrówkach. Posłuchać, co ma do powiedzenia. Poczuć jego obecność. Nadrobić zaległości z okresu, kiedy się nie widzieliśmy.
Na dłuższy wyjazd nie mogliśmy sobie pozwolić. Jedyne co mieliśmy w zasięgu ręki to Dumfries. Pojechaliśmy tam w sobotę (07.09.24). Na miejscu przeszliśmy przez kilka ulic o szlachetnych nazwach takich jak Shakespeare Street i Queen Street. Skierowaliśmy się ku mostowi, przeszliśmy przez niego na drugą stronę Rzeki Nith i rozpoczęliśmy wędrówkę w kierunku morza. Pierwsze kilometry prowadziły nas po obrzeżach miasta i było całkiem przyjemnie.
Szybko jednak zniosło nas na ulicę A710, która była pozbawiona chodnika. Szliśmy przed siebie, a rozpędzone samochody mijały nas, dostarczając hałas i zapach spalin. Cierpliwość wyparowała ze mnie po kilku minutach. Jedyną nadzieją, której mogłam się trzymać, to opcja zejścia z tej ruchliwej drogi na boczną, mniej uczęszczaną. Swoje jednak musiałam wycierpieć. W końcu przyszedł ten moment, kiedy skręciliśmy w lewo i zaczęłam oddychać swobodniej. Krok przestawiłam z żołnierskiego marszu na spacerowy. Prowadziło nas do Kirkconnell Flow National Nature Reserve. Teren zrobił się przyjazny i mogłam odbudować straconą energię. Odgłosy cywilizacji zostały za nami. Byliśmy my i przestrzenie złożone z pół, łąk, lasów. Oczy wpatrywały się w potężne drzewa, które mijaliśmy, uśmiechały się do szkockich krów, zachwycały się zielenią, która była dookoła, przyglądały się pierwszym kolorom jesieni. Zaczęłam iść uważniej. Chciałam poczuć drogę, emocje związane z przejściem dookoła UK, siebie w tym maszerowaniu DALEJ. Kiedy zrobiło mi się przyjemnie i bezpiecznie w tej zieleni i w tych rozmyślaniach, ponownie dotarliśmy do ulicy i rozpędzonych aut.
Po niedługim czasie doszliśmy do New Abbey, które ma dopisek Best Small Village in Scotland 2012. Wioska rzeczywiście emanuje wyjątkowym klimatem. Przeszliśmy przez nią żółwim tempem. Szybko nam się jednak skończyło i znowu trzeba było iść ulicą. Ja byłam gotowa wracać do Dumfries. Adam miał ochotę jeszcze pochodzić. Cofnęliśmy się do przystanku autobusowego i sprawdziliśmy rozkład jazdy. Mieliśmy godzinę. Postanowiliśmy iść ku wzgórzom i przejść jeszcze kawałek do przodu, ewentualnie jak czas pozwoli, to dojść do kolejnej miejscowości. Idąc w górę, szlakiem, który prowadził do jeziora Loch Kindar, omijaliśmy A710. W jej miejsce do dyspozycji mieliśmy przepiękne lasy. Raz jeszcze zrobiło się cudownie. Pachniało drzewami, grzybami, jesienią. Napięcie opuściło mięśnie. Sens odkrywania nowych miejsc nabrał mocy. Schodząc w dół, okazało się, że straciliśmy na wspinaczkę więcej czasu, niż się spodziewaliśmy. Musieliśmy albo bardzo przyspieszyć, aby zdążyć na autobus w New Abbey, albo pogodzić się z czekaniem przez dwie godziny na kolejny. Udało się. Na przystanku byliśmy półtorej minuty przed czasem.
Przeszliśmy sumarycznie 23km. Ta odległość prezentuje się komicznie przy tych 3000km, które przedreptaliśmy w pierwszym roku realizowania projektu. Ale zaczęło się... Jest NOWY POCZĄTEK i NOWA niewiadoma... Od teraz z każdym wyjazdem nad morze ta liczba będzie rosła... od teraz będziemy się przyglądać naszemu DALEJ po raz drugi...
Wracając do domu, czułam niedosyt. Wiem, że początki nie zawsze są łatwe, a nawet bywają trudne, ale ten brak obecności wody lekko podciął mi skrzydła. Nie mogłam tego tak zostawić. Miałam w sobie ogromną potrzebę zobaczenia morza, posłuchania dźwięków fal, powdychania powietrza, w którym jest siła i energia żywiołu. W tej sytuacji wymyśliłam, że w niedzielę odwiedzimy wybrzeże. Pojedziemy do miejsca, przez które przechodziliśmy rok temu, ale nie poświęciliśmy mu zbyt dużo uwagi, bo goniły nas kilometry, które musieliśmy przejść.
Tak też zrobiliśmy. W domu otworzyliśmy mapę pogodową, aby znaleźć teren pozbawiony deszczu. Morze Północne miało moknąć tylko rano. Biorąc pod uwagę nasz czas dojazdu na wschodnie wybrzeże, to ta informacja nam pasowała.
Niedziela (08.09.24). Pobudka 6 00 rano. Ubrać się, umyć, spakować, wyjechać. Na autostradzie zamknięte były dwa zjazdy. Znaki pokazujące objazd wyprowadziły nas na manowce i doprowadziły do punktu startowego. Jeszcze raz jechaliśmy tymi samymi ulicami. Wyłączyliśmy autostrady w GPS. Jechaliśmy przez Yorkshire Dales. Po pewnym czasie nieśmiało powróciliśmy na główną trasę. W Bempton byliśmy z ponad godzinnym opóźnieniem. Pozytywny nastrój i pogoda ducha wciąż jednak mnie nie opuszczały. Podekscytowanie związane z możliwością spotkania się z morzem przyćmiło wszelkie niedogodności. Jak na skrzydłach leciałam ku klifom, aby z góry popatrzeć na fale, które rozbijają się o skały.
Na miejscu przywitała nas gęsta mgła. Takie totalne mleko. Ściana, przez którą nic nie widać. Mój zapał wciąż jednak nie gasł. Prognozy pogodowe pokazywały, że w południe powinno pojawić się słońce. Plan był taki, aby idąc do Flamborough Outer Headland LNR, cieszyć się klimatem z krainy dreszczowców, a w drodze powrotnej wypełnić wygłodzone JA morskimi obrazami. Wszystko w tym momencie było wielkim Wooow... Kredowe klify prezentowały się tajemniczo i majestatycznie. Ogromna ilość ptactwa robiła na nas wrażenie i z wielkim zainteresowaniem przyglądaliśmy się Głuptakom, czyli Gannets. Szlak był ozdobiony galerią pajęczyn, które pokryte skroploną mgłą, wyglądały jak arcydzieła. Nasze zmysły poza słuchem zostały wyłączone. Nic nie widzieliśmy na odległość kilku kroków. Odbiór świata przy takich ograniczeniach był skupiony na odgłosach. Niesamowite doświadczenie.
Doszliśmy do punktu zwrotnego, a słońca wciąż nie było widać. Zrobiło mi się przykro. Czyżby morze się na nas pogniewało? Wracając, kupiliśmy sobie coś do jedzenia w North Landing Cafe & Beachside Shop. Usiedliśmy na ławce, która stała na brzegu klifu, i zajadając się pysznościami, patrzyliśmy przed siebie. Widzieliśmy tylko mgłę. Oczami wyobraźni tworzyliśmy morskie obrazy. Do samochodu wracałam z lekko spuszczoną głową. To nie tak miało wyglądać. Ale... Pocieszałam się, że cały rok przede mną, aby się morskimi klimatami nacieszyć... że jeszcze będzie pięknie, z szumem fal i bezkresnymi przestrzeniami.
Wracając, kierowaliśmy się w głąb lądu, który był skąpany w słońcu. Na autostradzie doczytaliśmy, że jeden zjazd jest zamknięty, ale zagęszczenie samochodów zaczyna się dużo wcześniej. Do domu wracaliśmy ponad trzy godziny. Myślałam, że ta podróż, się nie skończy. Co za dzień. W samochodzie spędziliśmy sumarycznie około ośmiu godzin. Na szlaku troszkę więcej niż pięć. Słaba ta proporcja. Zniechęca do wyjazdów na wschodnie wybrzeże. Szczęśliwie nie jesteśmy zbyt pamiętliwi. Takie niefortunne wyprawy zdarzały nam się już wcześniej. Jest to wpisane w ryzyko wyjścia z domu i realizowania większego projektu. Jeszcze nie raz będzie nieprzyjemnie i nie po mojej myśli. Ostatecznie jednak siła wspomnień wygrywa.
Mam nadzieję, że to tylko chwilowe nieporozumienie z morzem i podczas kolejnych wypraw nasza nić porozumienia będzie się umacniać... że nasze relacje będą miały w sobie ponownie szczególną więź... że to nasze wspólne DALEJ będzie cieszyć...
RSPB Bempton Cliffs - Flamborough Outer Headland LNR - 08.09.24 Niedziela
Comments