Włączyła się we mnie tęsknota za górami. Było we mnie jakieś niewypowiedziane coś. Jakieś milczące wilcze nawoływanie próbowało dojść do głosu. Jakaś wewnętrzna nie do końca zrozumiała potrzeba upominała się chociaż o kilka chwil wśród górskiego spokoju. Wszelkie zmysły, myśli i emocje nalegały na spotkanie z silnymi i opanowanymi szczytami. Z miejscami, które emanują surowością, prawdą, prostotą. Ale albo brakowało czasu, bo głównie wędrowaliśmy po wybrzeżu Wielkiej Brytanii, albo pogoda stawiała kłody pod nogi, albo mój stan pleców ograniczał wolność wyboru kierunku, w którym by się chciało podążać.
W końcu jednak pragnienie dotknięcia górskich szczytów stało się tak silne, że musiałam się po prostu znaleźć w ich towarzystwie. Powróciłam do listy Alfreda Wainwrighta i wyszukałam niewysokie wzgórza, na których nas jeszcze nie było.
Powyższy szlak był naszą bazą. Króciutki, łagodny, nieskomplikowany. Mogłam się wlec, delektować każdym krokiem, wdychać energię spokojnych wzniesień. Widoki cieszyły. Nawet bardzo. Powolutku, noga za nogą, szłam w górę. Bez ambicji, bez zachłanności, bez potrzeby szybciej i więcej. Od dawien dawna mogłam po prostu być, widzieć, słyszeć, czuć. Zatrzymałam się i to mnie wzruszyło, oczarowało, zachwyciło. Na szlaku dookoła Wielkiej Brytanii zawsze starałam się, aby uchwycić chociaż kilka ulotnych chwil, które nie są dotknięte pośpiechem, ale przy kilometrach, które trzeba przejść, aby projekt przesuwał się do przodu w sensownym tempie, umysł pracuje zadaniowo i musiał przyswoić umiejętność szybkiego delektowania się napotkanymi perełkami. Na tej sobotniej wędrówce, przy małym przewyższeniu i krótkim dystansie, kiedy miałam na to cały dzień, wszystko mogło być ważne. Nie było presji kilometrów i nie było presji czasu. Było mi z tym tak dobrze, że ani wiatr, ani chłód nie były w stanie odebrać mi przyjemności przeżywania.
Po wejściu na Great Crag i Grange Fell, zeszliśmy do auta, napełniliśmy brzuchy, ja chwilę odpoczęłam i poszliśmy w stronę High Tove i Armboth Fell. Tu już nie było tak łatwo. Nie tyle martwiło mnie podejście, ile zejście, bo wtedy obolałe plecy obrywają najbardziej, i nerwy potrafią bez ostrzeżenia i z pełną premedytacją dotkliwie ukłuć to tu, to tam. Ale miałam kijki, więc spory ciężar ciała przerzucałam na ręce. I miałam cierpliwość Adama, który pozwalał mi iść żółwim tempem. Szliśmy w górę. Wiało mocniej i mocniej. Kołysało nami to w prawo, to w lewo. Od czasu do czasu szarpnęło i zefirki nie pozwalały zrobić kroku do przodu przez kilka sekund. Na samych szczytach musieliśmy twardo stać na nogach, bo chwila nieuwagi i równowaga była zachwiana. Ta trasa dodatkowo miała w sobie nieskończoną ilości wody. Większość szlaku chlupotała, nogi wciągane były przez grząski grunt, podłoże uginało się pod naszymi ciężarami. Początkowo walczyliśmy o każdy suchszy skrawek lądu, ale w pewnym momencie to było już niemożliwe, i przyszedł czas, aby pogodzić się, że z tej wyprawy wrócimy z mokrymi nogami. Ale nawet te niewygody nie odebrały mi radości z bycia wśród gór. Krajobrazy i przestrzenie były tak cudowne, piękne i kochane, że przyziemne problemy nie były w stanie odebrać mi poczucia szczęścia. Dopiero ostatnich kilka metrów na chwilę mnie złamało. Kiedy przy schodzeniu ból się nasilił, zaczęłam odczuwać ciężar całego ciała w plecach, a niezgrabne stawianie nóg na nierównych powierzchniach pokazywało, jak wielki jest to wysiłek dla organizmu. Pojawiła się złość wynikająca z niemocy i bezradności. Zrobiło mi się gorąco. Dym próbował wyjść uszami. Pomyślałam o osobach niepełnosprawnych, które żyją ze swoimi ograniczeniami i wielu z nich radzi sobie znakomicie i na poziomie codzienności, i w realizowaniu swoich pasji. W tym momencie miałam w sobie wielki szacunek do tych ludzi. Kłaniałam im się nisko w pas. Na dole szybko ochłonęłam, napięcie zeszło i pozostała wdzięczność. Wdzięczność za to, że nogi mnie uniosły i wdzięczność za to, że mogłam zobaczyć, jaki świat jest urokliwy i wyjątkowy.
Wolniej. Uważniej. Spokojniej. Subtelniej. Teraz się tego uczę. Nie powiem, że po mojej głowie nie biegają myśli o tym, kiedy będę mogła powrócić do wyzwań, gdzie trzeba się pomocować z samą sobą. Dla mnie dalej i więcej to elementy rozwoju i poznawania samej siebie. Ale wersja slow i taki kilometrowy ascetyzm również wydają się być interesujące. Sama jestem ciekawa, jak to moje wędrowanie będzie teraz wyglądało i jakiego nabierze kształtu, kiedy nadmiar chodzenia i nadmiar siedzenia mi nie służą. Wychodzę na szlak w poszukiwaniu zagubionego środka.
Great Crag and Grange Fell Circular - 5.6km - near Keswick - 03.02.24 Sobota
Grange Fell - 415m
Great Crag - 440m
High Tove - 515m
Armboth Fell - 479m
Comments