5 00 rano. Pobudka. Pół godziny później siedzieliśmy w samochodzie i jechaliśmy do Hartlepool. Pierwszy raz mieliśmy świadomie zmierzyć się z deszczem. Przesunęliśmy już swoją granicę nocy i potrafimy być na szlaku, gdy jest ciemno, a nawet bardzo ciemno, bo na polach, w lasach, czy na dalszych obrzeżach nie ma świateł latarni, domów, witryn sklepowych. Teraz przyszedł czas na deszczowe dni i na chodzenie wśród mokrych kropel. Bez oswojenia się z wodą, która leci z góry, projekt Wędrówki dookoła Wielkiej Brytanii będzie się wydłużał bez końca, a tego chcemy uniknąć. W plecaku wszystko, co ważne zostało zapakowane w worki. Kurtka przeciwdeszczowa została zabrana. Nowością były ubrane spodnie, które miały chronić nas przed mniejszymi i większymi ulewami, a z których wcześniej nie korzystaliśmy.
Po drodze wjechaliśmy na service Moto Wetherby. Duży, przestrzenny, przypominający lotnisko. Lubię serwisy i ich atmosferę podróży oraz przygody. Pijąc kawę, z uwagą przyglądam się ludziom, którzy wchodzą i wychodzą. Każda z tych osób jest w drodze, ma wyznaczony swój cel, realizuje plan, ma w kieszeni ciekawy pomysł. Innym razem wpatruję się w okno i myślę o własnej drodze, po której będę szła. Czas na serwisie to taka przerwa w życiorysie, punkt zawieszenia, kiedy mogę sobie podryfować w przestrzeni myśli, refleksji, marzeń. Zdarza się, że to właśnie w takich miejscach do głowy przychodzą odważne pomysły, które są irracjonalnymi ziarnami, ale kiełkują, rosną i są wykorzystywane w przyszłości. Serwisy mają w sobie inność i dla mnie są świetną przestrzenią, gdzie mój mózg tworzy nowe połączenia, otwiera nowe drzwi i prowadzi mnie do takich zakamarków mnie samej, których wcześniej nie znałam.
Na parkingu przy stacji kolejowej w Hartlepool okazało się, że trzeba ściągnąć aplikację, aby zapłacić za postój. Adam walczył w tym temacie dosyć długo, cenne minuty uciekały, frustracja narastała, a za parking i tak się nie udało zapłacić. Telefon się zawiesił, pokazał biały ekran i myślał... i myślał... i myślał. A my na tą jego długą analizę i przetwarzanie danych nie mieliśmy czasu. Przeraża nas ta komputeryzacja świata. Normalnie to człowiek wjeżdża na parking, wrzuca monety do maszyny, i wyciąga potwierdzenie, że miejsce samochodowe zostało opłacone. A teraz, jak telefon nie zaskoczy, to dróg ewakuacyjnych jest niewiele. Tym razem się udało. Pojechaliśmy bliżej morza i tam zostawiliśmy samochód. Tyle tylko, że na plan szlakowy trzeba było nałożyć poprawki.
W końcu o 9 30, czyli cztery i pół godziny później od momentu otworzenia oczu, zaczęliśmy iść przed siebie. Według prognozy pogody do deszczu zostało nam jeszcze cztery godziny.
Pierwsze wooow było zaraz po wyjściu z samochodu. Usłyszeliśmy rozbujane morze, które z ogromną siłą i hałasem uderzało o mury promenady. Było cicho, prawie bezwietrznie, a burzliwe fale szalały, jakby był sztorm. Zachłannie napierały na brzeg, nakładały się na siebie, biegały w różnych kierunkach, uderzały w siebie chaotycznie. Potęga roztańczonych głębin zatrzymywała nas co kilka kroków. Aż kusiło, aby stanąć i zrobić fotograficzne polowanie na fale, które miały różne kształty, rozmiary i odmiennie uczesane białe grzywy. Człowiek, który sobie serfował, mógł się tym wszystkim nacieszyć. My jednak musieliśmy iść dalej. Spory kawałek drogi czekał na nas.
Napierw długaśna plaża i spacer po wydmach w Crimdon Dene - Local Nature Reserve. Tam napotkałam informację o szlaku The Way of Love (Durham/Hartlepool border) o długości 28mil/45.5km. Zaraz mi się żarówka w głowie zapaliła. Propozycja idealna. Podejrzewam nawet, że ciekawa. Na pewno warto o niej pamiętać. Potem zaczęły się klify i sporo kilometrów przeszliśmy w wersji góra - dół. Było wiele niekończących się podejść i stromych zejść. Nogi bolały i się lekko buntowały z powodu tych przewyższeń, ale oczy za to były zachwycone terenem. Plaże, po których można iść prawie bez końca, skaliste formacje klifowe, otwarte morze. Było pięknie. Nie spodziewaliśmy się, że trafimy na tak wyjątkowe tereny, że dotkniemy takiej przestrzeni, że będziemy wpatrywać się w tak malownicze krajobrazy. Po drodze przeszliśmy przez Castle Eden Dene National Nature Reserve i było ponownie cudownie. W takich miejscach chciałabym przystanąć na dłużej. Czuję żal, że je w pewien sposób ignoruję, nie poświęcam wystarczającej ilości czasu, lekceważę. Ale główny cel jest inny niż delektowanie się uroczymi widokami. Ja mam się skupić na tysiącach kilometrów, które planuję przejść. Do okolic, które mnie zatrzymują, będę mogła powrócić i potraktować je indywidualnie z najwyższą uwagą. Dalsze kroki poprowadziły nas w kierunku Seaham, a w oddali mogliśmy zobaczyć nasz punkt końcowy, czyli Sunderland.
Po znakach dotarliśmy do centrum miasta i budynku stacji kolejowej, który wyglądał, jakby był w trakcie remontu. Pełna budowlanka. Brak wejścia. Nogi się pode mną ugięły. Przeszliśmy ponad 30km i nie mamy powrotu? Nigdzie nie widać wejścia na perony. Nigdzie nie widać wejścia do podziemi. Nigdzie nie widać torów, pociągów, podróżnych. Ciało mówiło, że swoją robotę już zrobiło i teraz chce odpocząć. Przerażała mnie wizja przejścia ponownie dziesiąt kilometrów i to jeszcze, gdy ciemno i zimno, i pewnie mokro. Adam zatrzymał przechodnia i dopytał się, jak dojść do peronów. Okazało się, że ten wypasiony budnek, przed którym staliśmy to niedokończona budowa nowej stacji kolejowej. My mieliśmy iść prosto i po naszej lewej stronie mieliśmy mieć starą wersję peronów, do których schodziło się do podziemia. Trafiiiśmy. Ulga i nadzieja na szybki powrót. Kolorowa i optymistyczna bańka prysła bardzo szybko. Już na wejściu na stację weseli panowie zaczęli nas informować z uśmiechem na twarzy, ile to pociągów nie jedzie, nie przyjedzie, nie dojedzie. Nasze połączenie miało 90 minut opóźnienia. Jakiś inny pociąg się zepsuł i cały ład się posypał.
Poszliśmy poszukać jakiegoś jedzenia. Wróciliśmy, kupiliśmy bilety w maszynie (11f za 2 osoby) i wiedzieliśmy nic. W jakim kierunku jedzie pociąg, który zatrzyma się w Hartlepool? Z którego peronu odjeżdża? Dookoła żadnej informacji, żadnej osoby, która by nam udzieliła jakichś wskazówek. Drogą dedukcji Adam stwierdził, że to musi być pociąg, który jedzie do Londynu. Siedzieliśmy w podziemiach. Patrzyłam na wyświetlacz rozkładu jazdy. Kolejne pociągi miały kolejne opóźnienia. Czy my się wydostaniemy z tego miasta? Miałam uczucie, że utknęłam. Wewnętrzny głos prawił mi kazanie. Bo ja zawsze taka naiwna i pozytywnie nastawiona, bo przecież zawsze się jakoś da wrócić do auta. A tu zimny prysznic i chwila grozy. Lekcja, która wyraźnie pokazuje, że powroty powinny być zawsze zależne tylko od nas.
Udało się. Dojechaliśmy do Hartlepool. Pozostało dojście do samochodu. Początkowo, po takich opóźnieniach, zmęczeni i zrezygnowani chcieliśmy zwyczajnie szybko znaleźć się w aucie i wrócić do domu. Ale krok do kroku i okazało się, że nogi w poczekalni i w pociągu wypoczęły, i możemy kontynuować naszą wędrówkę. Motywujące stały się znaki England Coast Path, które mijaliśmy. I tak po jakiś dwóch kilometrach zdecydowaliśmy, że dokończymy oryginalnie rozrysowany szlak. Owszem, było ciemno, ale zapowiadany deszcz się nie pojawił, a i temperatura nie była najniższa. Do tego z różnych stron, na niebie pojawiały się fajerwerki, i zrobiło się pokazowo.
Wróciliśmy ponownie nad brzeg. Czarna noc. Czarne morze. Fale zafundowały nam spektakularne show. Wyskakiwały w górę i zalewały promenadę. Wędkarze ubrani w kutrowe stroje, cali mokrzy, błyszczeli się w świetle latarni. W środku piszczałam z wrażenia jak dziecko. Chciałam krzyczeć razem z morzem. Obrazy sztormowych fal, które zalewają miastowy ląd, widziałam albo w telewizji, albo na obrazku. Teraz byłam naocznym świadkiem, jak spieniona woda unosi się kilka metrów w górę, aby po chwili rozlać się na spacerowej drodze. Jak na widza przystało, klaskałam w dłonie po każdym takim pokazie.
Morze się kotłowało, mieszało, kręciło się. Miałam wrażenie, że patrzę na środek oceanu, gdzie cyklon wsysa wszystko, co spotyka na swojej drodze. Moc i siła zwalały z nóg. Patrzyłam w twarz potężnemu żywiołowi. To była wielka kropka nad "i" dla sobotniej wędrówki.
Doszliśmy w końcu do samochodu. Fale wciąż szumiały w uszach. Obraz rozbujanych głębin nadal wypełniał oczy po brzegi. Zachwyceni. Zadowoleni. Dumni, że pomimo przeszkód ukończyliśmy zaplanowaną trasę. Jeszcze tylko dwie godziny jazdy i będziemy w domu. Daleko. Powstało pytanie, czy jutro wracamy na szlak? Nie byliśmy zbyt chętni, bo czuliśmy te 40km po kościach i mięśniach, ale... ale pomyśleliśmy o tych wszystkich osobach, które wędrują z plecakiem na plecach, które rozkładają namiot każdego wieczoru bez względu na porę roku, nie patrząc na to, czy jest mokro, zimno, i ciemno a potem budzą się o poranku i ponownie, niezależnie od warunków atmosferycznych muszą złożyć swój dobytek i ruszyć w drogę. W obliczu tych ludzi nasze "daleko" czy "nie chcę" brzmiało słabo. Decyzja o niedzielnej wędrówce była na TAK.
Do domu jechaliśmy w iście disney-owym klimacie. Pokaz sztucznych ogni cieszył, bawił, zachwycał. Droga z magicznymi elementami nabrała kolorów i rozpraszała monotonną ciemność.
Adam skupiał się na drodze. Ja rozmyślałam o przeczytanym na szlaku zdaniu: IT'S NOT ABOUT BATTLING YOUR PAST, BUT FIGHTING FOR YOUR FUTURE. Wędrując, zdarza się od czasu do czasu, że widzę wyciągniętą przez SAMARITANS dłoń. Najczęściej jest to przy mostach i torach kolejowych. Samobójcy. Ludzie, którym z życiem jest nie po drodze. Ludzie tak bardzo samotni w środku, tak poobijani i posiniaczeni, pozbawieni celu i sensu, że jedynie w śmierci widzą swoją wolność i szczęście.
Nie chodzi o walkę z twoją przeszłością, ale o walkę o twoją przyszłość. Ładne zdanie. Prawdziwe. Ale człowiek i tak najczęściej jest uwięziony w tym, co było i czego doświadczył. Nie potrafimy się od tego odciąć, zostawić za sobą, zaakceptować. Pozwalamy przeszłości panoszyć się po naszym umyśle. Jest naszymi kajdanami, które krępują nam sprawne ręce i nogi. Przeszłość odbiera nam jasność myślenia. Nie pozwala, aby pokochać siebie samego. Zamyka drzwi do wszystkiego, co może nam sprawiać przyjemność. Uginamy się pod jej ciężarem. Rezygnujemy z siebie. Poddajemy się. Zgadzamy się na życie, które nas zabija. Akceptujemy dni, które podcinają nam skrzydła. Wierzymy, że nie można, że się nie da. Tracimy sens. Nie widzimy dalej. Pozwalamy, aby została nam odebrana siła potrzebna do budowania przyszłości. A to o nią przecież chodzi. To właśnie na nią mamy wpływ. To ją możemy kreować, tworzyć, nadawać jej kształt. To ona może dać nam uśmiech, zadowolenie, spełnienie. To tam jest miejsce na naszą samorealizację, na nasz rozwój, na postęp, który cieszy i daje satysfakcję. Przyszłość to smaki, kolory, dźwięki, do których kiedyś nie mieliśmy dostępu, ale po które możemy sięgnąć teraz. Człowiek i tak walczy. Chodzi tylko o wybór, w której walce chce brać udział? Czy chce się mocować z demonami przeszłości i każdego dnia czuć swoją małość, a nawet nicość? Czy jednak podejmie się walki ze strachem i zdecyduje się iść w stronę, gdzie zacznie poznawać swoją prawdę, z której poskłada codzienność. Codzienność, w której chce żyć, w której jest sobą, w której dotyka wolności.
תגובות