Stojąc przed mostem, który miał mnie przeprowadzić na drugą stronę rzeki Dee poczułam smak triumfu, zwycięstwa, sukcesu. Taka prosta rzecz. Przejść na drugi brzeg koryta rzecznego, w którym woda dynamicznie sunie przed siebie. Niby nic specjalnego. Niby nic szczególnego. Ale dla nas to spora przeszkoda, która przerywa płynność marszu wokół wybrzeża Wielkiej Brytanii. Wchodzenie w głąb lądu, a następnie cofanie się do morza pochłania i czas, i energię. Tym razem, na przejście rzeki poświęciliśmy jeden dzień, więc jak doszłam do tego mostu, to zrobiło się jakoś przyjemnie i uroczyście. Udało się. Zrobiliśmy to. Pokonaliśmy przeszkodę. Znaleźliśmy rozwiązanie. Załataliśmy przerwę. Mamy ciągłość. Stanęłam na drugim brzegu i wpatrywałam się w Dee. To był kiedyś nasz projekt. Wędrówka wzdłuż rzeki od jej ujścia do źródła. Do dzisiaj pamiętam jej piękno, urok i czar. Pamiętam, ile dawała mi energii, ile pokazała niezwykłych miejsc, jak uchylała rąbka tajemnicy z życia swoich mieszkańców. No, ale teraz nie było nam po drodze. Teraz nasze drogi nie szły równolegle, tylko się przecinały.
Zaparkowaliśmy auto w Heswall, na parkingu tuż przy stacji kolejowej. Przeszliśmy 3.4km do miejsca, gdzie ostatnio skończyła się nasza wędrówka i rozpoczęliśmy kolejny etap naszego projektu. Szliśmy chodnikami, ulicami, drogami, ścieżkami i ścieżynkami. Mijaliśmy domy, parki, ogromne powierzchnie terenów podmokłych. Było dużo furtek, które oddzielały jeden teren od drugiego, oraz spora ilość mostów i mościków pod którymi przechodziliśmy. Trasa prowadziła przez Parkgate i Ness, a następnie dotarliśmy do Burton Marsh, miejsca, które jest rajem dla ornitologów, jak i zwyczajnych spacerowiczów, którzy lubią powolny krok i wypatrywanie ptactwa. Po kolejnych kilku kilometrach przekroczyliśmy granicę Anglia - Walia. I chociaż w takim punkcie nie ma oficjalnej odprawy, to zauważyłam, że była to dla mnie wzniosła chwila. Kiedyś nie zwracałam uwagi na granicę angielsko-walijską. Jak wędrowaliśmy na szlaku Offa's Dyke Path, który prowadzi po granicy tych dwóch krajów, to nawet mnie bawiły te wszystkie znaki Witamy w Anglii albo Witamy w Walii, które zdarzało się nam mijać kilkakrotnie jednego dnia i trudno było określić, na czyjej ziemi człowiek aktualnie stoi. Teraz mój respekt do Walijczyków wzrósł. I to jest jedna ze zmian, która się we mnie dokonała podczas ostatnich kilku tygodni.
Po stronie walijskiej naszym celem było dojście do miasta Flint. Najpierw most i przejście rzeki Dee, potem drogi o różnych rozmiarach, i różnym natężeniu ruchu, aż dotarliśmy do morza, zielonej ścieżki, mokradeł wyposażonych w kładki i pomosty. I w końcu chodnik, i dobrze nam już znany zamek.
Będąc prawie, jak u siebie skierowaliśmy się na stację kolejową, zorientowaliśmy, z której strony nadjedzie nasz pociąg i kupiliśmy bilety do Shotton, skąd pociągiem dostaliśmy się do Heswall. Dobrze, że Adam logistycznie się odnajduje, bo ja z moim ograniczonym myśleniem technicznym mogłabym się zgubić. Wracając, wspominaliśmy jeszcze dwa samoloty Airbus Beluga, które leciały nad naszymi głowami. Jakież było moje zdziwienie, gdy podniosłam głowę ku niebu i zobaczyłam latającego delfina, który się do mnie uśmiecha i patrzy jednym oczkiem. Nie widziałam jeszcze samolotu o takim kształcie. I pewnie bym go nie zobaczyła, gdybym nie wybrała się w świat. I chociaż nie jest to podróżowanie na pełen etat to i tak potrafi wnieść wiele w codzienność, której wspólnym mianownikiem jest dom i praca.
Comments