Ostatni weekend zaczęliśmy w piątek i zafundowaliśmy sobie trzy dni z wczesnym wstawaniem, jazdą na wschodnie wybrzeże Anglii, spacerami głównie plażami i powrotami przy zachodzie słońca. Ciemne poranki to rozświetlone miasta, które wizualnie prezentowały się, jak rozgwieżdżone niebo, tylko tyle, że na ziemi. Natomiast, gdy zbliżała się noc i ludzie pochowali się w swoich betonowych domkach, na polach i pastwiskach zaczęły pojawiać się mniejsze i większe stada saren. Oba obrazy urozmaicały mi niekrótkie jazdy samochodem. Jako pasażer, mogłam przyglądać się, jak wstaje dzień, a w drodze powrotnej, jak przygotowuje się on do snu. Oba procesy przebiegają spokojnie, bez pośpiechu, w ciszy. Tylko uważny widz jest w stanie wypatrzeć obrazy drugiego planu.
Na pierwszy dzień, zaplanowaliśmy trasę z Hornsea do Bridlington. Rozrysowany przez Adama szlak na AllTrails, prowadził różnymi ulicami, ale... Ale kiedy stanęłam przy znaku, przy którym byłam kilka miesięcy wcześniej, gdy kończyliśmy nasz projekt Trans Penine Trail, zobaczyłam morze i szeroką plażę, to nie mogłam się oprzeć, aby nie pójść ku falom.
Zapach, dźwięk, obraz nieograniczonej przestrzeni przyciągały mnie do siebie, jak magnes. Adam sprawdził, jaki odcinek możemy iść wybrzeżem i czy mamy gdzieś możliwość odbicia w głąb lądu, aby powrócić na oryginalną ścieżkę. Pod nogami było twardo. Sceneria nie tylko cieszyła oczy, ale również emanowała pozytywną energią. Chciało się w tej wersji iść przed siebie jak najdłużej. Zamienić plażę na ulice to była mało atrakcyjna perspektywa, której najchętniej w ogóle bym nie brała pod uwagę. Ale iść przed siebie i zostać odciętym od lądu przez klify, porty, czy tereny prywatne, to również mało efektywny plan. Adam zapytał jednego z mijanych właścicieli psów, czy jesteśmy w stanie plażą dojść do Bridlington? Odpowiedź była na TAK, co nas bardzo ucieszyło. Trafił nam się odpływ, więc wygodnie, po szerokim brzegu mogliśmy przejść kilkanaście kilometrów dalej.
I tak byliśmy my, uderzające o brzeg fale, oraz mewy. Jedna z nich stała się rewelacyjną modelką, która dodatkowo wiedziała, czego chce. Gdy wyciągnęłam telefon, aby zrobić jej zdjęcie, to przystanęła, spojrzała w obiektyw i pozwoliła zrobić sobie fotkę. Ale to było za mało. Mewa zrobiła kilka kroków ku wodzie, stanęła na płyciźnie, skierowała ku mnie głowę i dała znać, że morskie tło bardziej jej odpowiada. Zrobiłam jej ponownie zdjęcie. Ale to było za mało. Ona twardo stała w swoim miejscu i czekała, aż przypłynie wzburzona fala. Była chwila napięcia i oczekiwania. Na horyzoncie pojawiło się uwypuklenie, które szybko zbliżało się w naszym kierunku. Ja przygotowałam kadr w telefonie, mewa nieustraszenie ani drgnęła pomimo rosnącej fali. I przyszło załamanie, woda poszła w górę, białe, pieniste grzebienie pokazały swój pazur, i po chwili wszystko z hukiem opadło na dno. Modelka spisała się na medal. Aparat uchwycił moment. Odwaga mewy została ujęta na zdjęciu. Obie usatysfakcjonowane scenografią, podziękowałyśmy sobie serdecznie i rozeszłyśmy się, każda w swoją stronę.
Idąc przed siebie, jeszcze przez jakiś czas myślałam o tej niemej rozmowie z morskim ptakiem. Moja skrzydlata modelka nie była zainteresowana płaskim i standardowym zdjęciem. Ona chciała przekroczyć cienką granicę bezpieczeństwa i nadać fotce troszkę napięcia i dramaturgii. Mogła odlecieć w każdej chwili i znaleźć się w swojej strefie komfortu, ale ona podjęła ryzyko, aby pokazać, że strach czasami warto pokonać, że to, co wydaje się być silniejsze od nas, może w ogóle się nie pojawić.
Zamyślona w rozważaniach pół żartem, pół serio, nawet nie wiem, kiedy stanęłam przed rwącą rzeczką, która miała w tym miejscu swoje ujście do morza. Stan wody był jakoś tak do kostek, więc moje buty na mokrą przeprawę się nie nadawały. Chwilę szukaliśmy najwęższego albo najpłytszego przejścia, ale nic takiego nie znaleźliśmy. Podjęłam decyzję, że ściągam buty, podwijam nogawki spodni i idę przez wodę. Grudzień, wiatr, niby zimno, niby ciepło. Mnie daleko do morsowania, ale stwierdziłam, że tych kilka czy kilkanaście kroków w rwącej rzeczce dam radę przejść. Pierwsze zamoczenie nóg było spoko. Nawet stwierdziłam, że w sumie to temperatura wody nie jest taka zła. No, ale po chwili naczynia krwionośne zaczęły się zaciskać, do mózgu dotarła informacja, co robię i pojawił się ból. Moja przeprawa nabrała tempa, ale nawet, jak już znalazłam się na drugim brzegu i stałam na piasku, to chwilę musiałam odczekać, aż receptory zrozumiały, że jest cieplej. Dałam radę. A adrenalina tak wystrzeliła, że góry mogłam przenosić. Organizm był przygotowany do walki i w tym momencie nie było dla niego rzeczy niemożliwych. Baaardzooo ciekawe doświadczenie. Całe ciało było zwarte i gotowe do działania.
Daleko nie uszliśmy, kiedy przed nami ponownie pojawiła się wodna przeszkoda. Tę jednak udało się przeskoczyć tuż obok parkingu przy Fraisthorpe Beach.
Dalsza część trasy minęła nam bez przygód. W Bridlington troszkę się zakręciliśmy, szukając przystanku autobusowego. Kiedy doszliśmy na miejsce, to autobus do Hornsea był dopiero za dwie godziny... coś po 17 00. Doliczyliśmy czas dojazdu na miejsce, plus nasz powrót do domu i stwierdziliśmy, że taxi jest tu najlepszym rozwiązaniem. Pół godziny później byliśmy już w naszym aucie - koszt taxi to 23f.
Do domu wracaliśmy z apetytem na więcej.
W sobotę Redcar był naszą bazą wypadową. Po raz pierwszy byliśmy w tym mieście i przyglądałam mu się uważnie. Kręciłam głową to w prawo, to w lewo i wypatrzyłam Bakery Cooplands. Poranną kawę mieliśmy już na serwisie, ale tej piekarni się nie odmawia. Zaciągnęłam Adama do środka. Kupiliśmy Danish Pastry oraz bagietkę z kurczakiem i warzywami. Jedliśmy i szliśmy w kierunku Saltburn. Zmysł smaku rozpływał się przy tych pysznościach. Zmysł wzroku chłonął morskie wybrzeże, którego jeszcze w tym miejscu nie widział. Było smacznie i przyjemnie.
Szliśmy promenadą. Całkiem mocno wiało i mogliśmy ponownie podziwiać bałwanowe fale, które się pieniły, rozpryskiwały, rolowały, nakręcały, formowały wały z białymi grzywami.
Po jakimś czasie zeszliśmy na plażę, która, tak jak dnia poprzedniego była twarda i wygodna do chodzenia.
W pewnym momencie Adam stwierdził, że czas wejść na klify, gdzie prowadzi szlak England Coast Path.
Wspięliśmy się na górę, a tam... mieszanka błota, kałuż i krowich odchodów. Ze smutkiem w oczach zerkałam w dół na przyjazną plażę, jednocześnie brnęłam po mazi, która mnie wsysała.
Nieprzyjemny teren konsumował czas. Jak już zaczęłam przechodzić przez kolczaste płoty, które były mocno naruszone przez inne osoby próbujące przedrzeć się przez ten soczysty teren, to Adam zweryfikował mapkę i zaproponował powrót na brzeg. Trafiło się względnie proste zejście z klifu na dziko i po chwili ponownie szło się na luziku.
W Saltburn były dwa perony, maszyna do kupienia biletu i brak stacji kolejowej, jako stacji z człowiekiem i informacją. Ogarnęliśmy się w miarę sprawnie z tym jaki pociąg i jaki kierunek, i jaka platforma. Nie czekaliśmy długo i ruszyliśmy pociągiem do Redcar - cena biletu to 5.20f za dwie osoby. Tam wyszliśmy ku morzu i idąc plażą, doszliśmy do rzeki Tees.
Aby przez nią przejść, trzeba iść do mostu w Middlesbrough. Tę misję zostawiliśmy sobie na kolejny dzień. Wróciliśmy po swoich śladach do auta i ruszyliśmy do domu.
Niedzielne zadanie to przedostanie się na drugi brzeg rzeki, do której doszliśmy dzień wcześniej. Ponownie pojechaliśmy do Redcar i z tego miejsca ruszyliśmy do Middlesbrough. Wiał silny wiatr i momentami ustawiał nas jak pionki w grze planszowej.
Szliśmy właściwie wzdłuż ulic, zgięci w pół, forsując się z zefirkowatymi powiewami. Dookoła porty, magazyny, głośny ruch uliczny. Nie było na czym oka zawiesić. Jedyną atrakcją stały się metalowe buciki, doczepione do drogowskazów Teesdale Way.
Reszta była nie na moje nerwy, ale wliczona w projekt. Nie zawsze jest idealnie. Czasami trzeba przejść odcinki, które cuchną spalinami i irytują hałasem. Ja je muszę sobie dawkować w odpowiednich proporcjach. Na pewno satysfakcja z dotarcia do mostu i przejścia nad rzeką wynagradza wszelkie niedogodności.
W pociągu z Middlesbrough do Redcar (cena biletu 6.90f za dwie osoby), jak i w aucie, kiedy jechaliśmy już do domu, po całym ciele rozlewało się przyjemne uczucie zwycięstwa i pokonania przeszkody. Plan został zrealizowany. Nasze puzzlowe dziury na wschodnim wybrzeżu Anglii robią się coraz mniejsze. Jeszcze nie dawno nasza obecność po tej stronie wyspy była o rozmiarze kropki. Teraz są to setki kilometrów, które po połączeniu dadzą nam piękną ciągłość.
Droga, którą już przeszliśmy rośnie, a my rośniemy wraz z nią. Patrzymy dalej, szerzej, głębiej. Więcej chcemy i więcej wydaje nam się możliwe do zrealizowania. A kiedy obejrzeliśmy w sobotę dokument ..... Beautifully Brutal, The Pen Llyn Ultra Marathon Documentary..., w którym niewidoma osoba biegnie niełatwy ultramaraton, to wszelkie wątpliwości związane z osiąganiem celu i własnymi możliwościami blakną. Moje pytanie już nie brzmi "CZY SIĘ UDA zrealizować projekt przejścia dookoła Wielkiej Brytanii?". Jest zastąpione pytaniem "CO TRZEBA ZROBIĆ, aby zrealizować projekt przejścia dookoła Wielkiej Brytanii?". Zmienia się perspektywa patrzenia. I to nie tylko na szlak, ale również na dni, których jeszcze nie znamy, na marzenia, które się jeszcze nie narodziły, i na granice, które jeszcze są do przesunięcia.
Hornsea - Bridlington - 21.03km - 4 godziny i 10 minut - 15.12.23 Piątek
Redcar - Saltburn-by-the-Sea - 9.77km - 2 godziny i 22 minuty - 16.12.23 Sobota
Redcar - ujście River Tees - 12.98km - 2 godziny i 35 minut - 16.12.23 Sobota
Redcar - Middlesbrough - 20.05km - 3 godziny i 51 minut - 17.12.23 Niedziela
Comments