Cel był oddalony od naszego domu o spory kawałek drogi. Zdecydowaliśmy się wstać o 5 00 rano. Pierwsze półtorej godziny jechaliśmy w ciemnościach. Przerwa na kawę zakupioną na serwisie. Powrót do auta i dalsza jazda przed siebie. Noc zaczęła ustępować miejsca dniu. Wschód słońca powoli i stopniowo rozlewał się po niebie. Kolory hipnotyzowały. Czerwone słońce wznosiło się ku górze, prezentując swoją doskonałą okrągłość. Poranek nasiąkał intensywnością, siłą, pięknem. W tak wyjątkowej odsłonie motywował do korzystania z czasu, który się otrzymało wraz z narodzinami kolejnego dnia. Poczułam wdzięczność za to, że się wciąż budzę, że jestem, że widzę, że doświadczam. Można otworzyć oczy i schować się za chmurę... nie wystawiać nosa z domu... nie podejmować żadnego działania... nie zainteresować się najbliższym otoczeniem. Można przeleżeć dzień... przesiedzieć go... snuć się w szlafroku z kąta w kąt. Można też jak to cudowne słońce wspiąć się wysoko i zachwycać blaskiem, radością, entuzjazmem... wykorzystać wyobraźnię, przestrzeń, możliwości, które się ma do dyspozycji.
Po ponad trzech godzinach byliśmy na miejscu, czyli w Craster. Na parkingu skorzystaliśmy z toalety i obraliśmy kierunek na morze. Szybko znaleźliśmy się w niewielkim porcie. Nasze oczy wpatrywały się w bezkres wody, która gdzieś w oddali zlewała się z chmurami. Przystanęliśmy na chwilę. Wzięliśmy kilka głębokich wdechów. Uśmiechnęliśmy się do nieskończoności, na którą patrzyliśmy i ruszyliśmy przed siebie. Pierwsze kroki stawialiśmy przy rytmie dopływających do brzegu fal. Myśli wsłuchując się w morskie dźwięki, zaczęły surfować. Pobudzone, pełne energii, wypełniały umysł pozytywnymi wibracjami.
Minęliśmy drogowskaz England Coast Path. Po chwili wyrósł przed nami krajobraz, który kwalifikował się do scenerii filmowej. Ogromne ruiny zamku Dunstanburgh na niewielkim wzniesieniu, a tuż obok głębiny morza. Pocztówkowy obrazek. Połączenie potęgi rozkołysanych fal, siły surowego kamienia z odległą historią, robiły mocne wrażenie. Wyjątkowość tego miejsca sprawiała, że szłam na lekko ugiętych nogach, z otwartą buzią i szeroko otwartymi oczami. To było magiczne Woooow...
Kolejne kilometry to troszkę lądu, zejście na piaszczystą plażę i spacer przy samej wodzie. Zbliżając się do Beadnell, trafiliśmy na jakąś rzeczkę i nie było innego wyjścia, jak pozbyć się obuwia i pomaszerować boso. Taki orzeźwiający akcent jeszcze bardziej pobudził nasze hormony szczęścia. Ech... co to były za chwile... Dotykać ziemi stopami... poczuć zimno fal... być częścią natury i witać się z nią fizycznie. W miasteczku odnaleźliśmy przystanek autobusowy i okazało się, że oczekiwanie na transport to kwestia 30 minut. Następny autobus był za trzy godziny. Nie fochowaliśmy, tylko czekaliśmy.
Po powrocie do Craster poszliśmy w drugą stronę, w kierunku Howick, gdzie zakończyliśmy nasze wędrowanie w czerwcu tego roku. Ponownie było pięknie. Takie bycie w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie, wzmacniało każdy krok. Dotarliśmy do określonego punktu i zaczęliśmy się cofać, jeszcze raz podziwiając miejsca, które mieliśmy w zasięgu wzroku.
Wyjątkowe wyprawy niestety też się kończą. Z żalem się żegnałam z tym odcinkiem wybrzeża Anglii. Kilometry, które przeszliśmy tego dnia, to nawet nie milimetry w projekcie wędrówki dookoła Wielkiej Brytanii, ale i tak dały dużo radości i przyjemności. Cieszył każdy krok do przodu... każda minuta spędzona w towarzystwie dynamicznego morza... każdy nowy widok... każde odwiedzone miejsce.
Commentaires