Ten odcinek wisiał w powietrzu już dosyć długo. Był taką niedokończoną dziurą. Trzymaliśmy się od niego z daleka, bo wiedzieliśmy, że nie będzie on ani łatwy, ani przyjemny. Wiecznie się jednak uciekać nie da przed tym, co niemiłe i niewygodne. Przyszedł więc ten dzień, kiedy mieliśmy przetestować nie tylko naszą kondycję fizyczną, ale i odporność psychiczną.
Jadąc na Blue Bell Car Park, który jest na terenie Spurn National Nature Reserve, nasze morale były silne, zwarte i gotowe podjąć wyzwanie. Oboje byliśmy pozytywnie nastawieni do tej wędrówki. Zapewnialiśmy siebie wzajemnie, że nie może być aż tak źle, że się da, że to po prostu kwestia zaakceptowania drogi i jej warunków. Nie ma przecież nic skomplikowanego w tym, aby iść przed siebie, a potem powrócić do auta. Szlak to szlak... a że akurat ma kształt monotonnie morderczego wału... no cóż. Przy projektach mających w sobie tysiące kilometrów czasami szału nie ma i jest to wpisane w treść przygody.
Pierwsze sześć kilometrów na trawiastej i nierównej ścieżce przeszliśmy prężnym i pewnym krokiem. Wtedy pojawił się metalowy płot i informacja o zamkniętej ścieżce. Zobaczyliśmy przed sobą budowlane tereny. Koparki, wywrotki, hałdy ziemi, nowo położone drogi i te jeszcze niedokończone. Z jednej strony komplikowało nam to utrzymanie się na rozrysowanej trasie. Z drugiej była to forma zmiany, która przełamała jednostajny spacer po wale. Przyjęliśmy tę inność z wszystkimi jej zaletami i wadami. Czerpaliśmy z niej energię i odważnie szliśmy przed siebie.
Były momenty, że oznaczenia nas zmyliły i nie wiedzieliśmy, w którym kierunku powinniśmy iść. Bywało, że znaleźliśmy się nie po tej stronie ogrodzenia i wtedy musieliśmy przeskakiwać przez płoty. Ale największą niespodzianką był punkt, kiedy to przedzieraliśmy się przez trawy mojego wzrostu i stanęliśmy przed automatyczną przepompownią wody i kanałem, który przecinał naszą drogę. Tradycyjnie najpierw sprawdzaliśmy możliwości, jak przedostać się przez szpiczaste ogrodzenie i kolczaste druty. Ta opcja szybko odpadła. Zobaczyłam, że są kamery, więc o akrobacjach cyrkowych nie było mowy. Cofanie oznaczało ponowne przejście przez trawiastą dżunglę oraz dołożenie sobie niemałych kilometrów do i tak niekrótkiej trasy. Bliżej ujścia było widać, że wody w korycie jest mniej i mniej. Nie wiedzieliśmy tylko, czy błotna mielizna, która wypełniała dno, była jako tako utwardzona, czy wciągnie nas po kolana? Adam zaczął sprawdzać grunt. Buty się zapadały, ale na sensowną głębokość. Udało się przejść na drugą stronę i pójść dalej.
Po niedługim odcinku ponownie weszliśmy na wał. Nasza psychika była już lekko nadszarpnięta nieprzewidzianymi przygodami. Gdyby ta droga miała przyzwoitą ścieżkę, to pewnie byśmy doszli do celu bez większych wzburzeń. Ale, że maszerowaliśmy po skoszonym zielsku, które oplatało nogi, zasłaniało dołki, w które wpadaliśmy, o które regularnie się potykaliśmy, to po jakimś czasie złość wynikająca z dyskomfortu zaczęła wkradać się we wszystkie nasze komórki. Stawiając niezgrabnie krok po kroku, trzymałam się historii Andersa Hofmana, który prowadził swoją osobistą walkę podczas PROJECT ICEMAN. Nie zamierzał się poddać, bo nie wyobrażał sobie, aby po raz kolejny płynąć w zimnych wodach Antarktydy. Ja również trzymałam się tego, że po każdym upadku będę wstawać, bo nie ma mowy, abym znowu wracała na ten pieprzony wał.
Punktem kulminacyjnym, kiedy oboje byliśmy już naprawdę wściekli, stał się moment, kiedy dotarliśmy do miejsca, w którym byliśmy w maju, i przyszedł czas na powrót, i ponowne przejście kilometrów na wale. Do moich oczu cisnęły się łzy bezradności. Potrzebowałam zmiany. Jakiejś ścieżki w lewo albo drogi w prawo. Coś, co urozmaici płaskie, podmokłe przestrzenie i sprawi, że będzie czym nakarmić oczy i zagadać głowę. W tej sytuacji mieliznę zamieniliśmy na obejście, które prowadziło przez Patrington Haven. W ów małej wioseczce spotkaliśmy dwóch starszych panów, którzy siedzieli sobie na drewnianej ławce i mieli swoją siestę przy trunkach o mniejszej i większej zawartości alkoholu. Adam dopytał o szczegóły naszego szlaku, aby upewnić się, że faktycznie da się nim dotrzeć do Kilnsea. Na koniec jeden z panów postanowił się przedstawić. Wstał, lekko się zakołysał, złapał punkt równowagi, wyprostował się, wyciągnął rękę i wymienił swoje imię. Miło było pana poznać :-).
Zajęliśmy się dalszym powrotem. Droga nie chciała się skończyć. Przedzieraliśmy się przez pokrzywy, krzaki, chwasty, bujne zagajniki. Potem teren budowlanki. I znowu wał. Wiem, że 44km nie mogą być krótkie, ale w miejscach, gdzie nic się nie dzieje, wydają się one jeszcze dłuższe. Znużenie, pot, wyczerpanie oblepiały nas na zewnątrz i od środka. Zaczęłam się zastanawiać, czy może jednak zaczęłam się starzeć i takie wyzwania nie są już dla mnie? Przecież ja niczego nikomu nie muszę udowadniać. Jestem w takim wieku, że mogę ewentualnie chcieć.
Cała drama minęła, kiedy wsiedliśmy do auta. Negatywne i nieposkładane myśli rozpłynęły się i nie było po nich śladu. Na doświadczenia wcześniejszych godzin patrzyliśmy już z dystansem i z przymrużeniem oka. Mogliśmy uczciwie powiedzieć, że byliśmy ostro wkurwieni i wał nas mentalnie pokonał. Przyznanie się do tego jest jak najbardziej poprawne. Super jednak jest to, że ta głęboka rysa nie kładzie cienia na projekt wędrówki dookoła Wielkiej Brytanii. Wiemy, że trafi nam się jeszcze nie jeden odcinek, który nas pożuje i wypluje, jak pestkę wiśni. Ale nie ma co tworzyć tragedii na miarę końca świata. Trzeba po prostu spiąć pośladki i wykonać swoją robotę.
Podczas tej wędrówki niewiele się wydarzyło, co by skradło moje serce i duszę. Mokradła, rozlewiska, moczary do atrakcyjnych nie należały. Po drodze napotkaliśmy martwe, rozkładające się cielska wielorybów. Zdarzyło nam się na wcześniejszych wypadach mijać nieżyjącą fokę i małe rekiny, ale wieloryby widzieliśmy po raz pierwszy. Nie są to przyjemne obrazki. Na szczęście nie trafiają się one często.
Zaczęłam czytać blog Ruth Livingstone, w którym opisuje ona swoją wędrówkę dookoła Wielkiej Brytanii. Raźniej mi się zrobiło, kiedy przeczytałam, że ją również nużą wędrówki, które prowadzą przez pustkę i monotonię. Nastrój wtedy szybko siada, poziom energii maleje. Czyli nie jestem sama... a może nawet mieszczę się w normie.
Minął ponad tydzień od tej wyprawy. Niesmak tamtych chwil przeobraża się w siłę i dodaje charakterowi wyrazu. Świadomość, że się nie złamałam, że po upadku wstawałam, że pomimo wysokiej złości brnęłam dalej przed siebie i zrealizowałam wyznaczony plan, teraz karmi mnie przyjemnym zadowoleniem i satysfakcją. Wiem, że mogę, że potrafię, że dam radę. A to jest najpiękniejsza furtka do świata przygody i wolności, gdzie człowiek jest tam, gdzie chce być.
コメント