Był listopad. Ponownie wróciliśmy do dni, kiedy to często padało i wiało, a większość szlaków była wypełniona błotnymi ścieżkami, podmokłymi terenami, oraz kałużami o rozmiarach małych jezior. Nam jednak nie chciało się siedzieć w czterech ścianach. Chcieliśmy dalej chodzić, poznawać i odkrywać. Poza tym szkoda nam było uśpić kondycję i formę, którą sobie wypracowaliśmy w okresie wiosennym i letnim. Doświadczenie podpowiadało, że spacery wzdłuż kanałów są o tej porze roku możliwe, że tamtejsze ścieżki są raczej do przejścia. Wybrałam Lancaster Canal, który nie jest ani długi, ani krótki. Ważne było to, że jego początek i koniec znajdowały się w miarę blisko naszego domu. Dodatkowym atutem był fakt, że miał nas przeprowadzić przez miejsca, w których nas jeszcze nie było.
Wyprawy miały swoisty charakter, klimat i atmosferę. Otoczeni byliśmy różnorodnością jesiennych kolorów, polami, łąkami, pastwiskami, dzikimi zwierzakami, a chłodnawe powietrze z pogranicza mgły, deszczu i słońca pobudzało nas, ładowało baterie i dodawało energii. Czaple, łabędzie, kaczki i gęsi są w standardzie, kiedy wędruje się przy kanale. Nowością był niebiesko-turkusowy zimorodek, którego udało nam się zobaczyć. Wyglądał, jak z zaczarowanej bajki. A my poczuliśmy się, jakbyśmy spacerowali po ścieżkach równoległego, tajemniczego świata.
I jak tu nie wyjść z domu i nie iść do przodu? Każdy kolejny kilometr to nowy krajobraz, nowa miejscowość, nowy zapach i oryginalna przestrzeń. Mogłam wpatrywać się w odmienność, kształty i wzory, których projektantem była Matka Natura. Czułam się, jak na wystawie obrazów w galerii. Autorem tych wszystkich wyjątkowo czarujących prac był twórca światowej sławy. Tematyka była różnorodna, a uchwycone chwile zatrzymywały mnie na dłużej.
Trasa była urozmaicona. Minęliśmy Wyre Aqueduct, jak i Brock Aqueduct. Były wioski i miasteczka. I chociaż było sporo błotnistych odcinków, gdzie nogi się rozjeżdżały, a buty obklejone błotniastą mazią nabierały odpowiedniej wagi, to kilometry kurczyły się w błyskawicznym tempie.
Gdy zbliżaliśmy się ku końcowi naszej wyprawy to z krótkich wypraw, przeszliśmy na jednorazowy wysiłek. Wybraliśmy do tego weekend, który tego roku miał letni charakter i pogoda była prawie wakacyjna. Sobota (12.11.22) to spacer od Garstang do Lancaster, plus powrót do auta, a niedziela (13.11.22) to wędrówka z Lancaster do Kendal, i tu wmieszaliśmy pociąg w naszą wycieczkę. Sumarycznie przeszliśmy 84kmw dwa dni, i jak to bywa przy takich odległościach, nie były to lekkie kilometry. Po sobotnim marszu organizm nie zdążył się zregenerować i niedzielne stawianie kroków szybko zaczęło być bolesne i odczuwalne. Jeszcze nie lały się łzy z wysiłku, ale już musiałam mówić do siebie głośno, że dam radę 🙂. No i ta wizja pizzy na kolację hi hi hi!
O tej porze roku, kiedy wędrówka zaczyna się wcześnie rano i kończy późnym popołudniem, można obserwować, jak nieśmiało budzi się dzień, jak spokojnie i bez pośpiechu przygotowuje się do snu. Można poczuć rytm natury, zaobserwować każdy etap dnia, nasiąknąć atmosferą leniwego poranka, aktywnego popołudnia, oraz wyciszonego wieczoru.
Spacery przy kanale długo mnie cieszyły. Nogi były zajęte, oczy zadowolone, mózg miał nowe połączenia, a umysł swoją przestrzeń. Rozczarowanie pojawiło się na odcinku Lancaster-Kendal. Myślałam, że czym bliżej będziemy Lake District, tym krajobrazy będą tylko piękniejsze. W zamian, musieliśmy w nieskończoność iść wzdłuż autostrady, albo ruchliwych ulic. Było szybko i głośno, i wszelki czar miejsca prysł.
Pomimo tego, w głowie pozostaną miłe wspomnienia. To nasz trzeci kanał, który przeszliśmy od początku do końca. Mogliśmy nacieszyć się spacerami, które dały nam dużo radochy i wytworzyły sporą dawkę serotoniny 🙂. Mogłam fizycznie poczuć i zobaczyć, jak każdy, nawet najmniejszy, najwolniejszy, najmniej zgrabny krok do przodu przybliżał mnie do wyznaczonego celu. Teraz wiem, że nawet karykaturalne tiptopy, które robię w życiu codziennym, sprawiają, że docieram tam, gdzie chce. A potem.... a potem to już tylko uśmiech i satysfakcja 🙂.
Kanały uczyły mnie pokonywania dłuższych dystansów. Pokazywały mi początek i koniec. Wypełnione prostym życiem, umacniały moją filozofię minimalizmu. Atmosfera zgodna z naturalnym rytmem dnia uświadamiała, że pośpiech i ściganie się z czasem są skazane na przegraną... że to właśnie spokój i równowaga prowadzą do zwycięstwa. Kanały w Anglii to często baśniowe krainy. Otoczeni ciszą, mieliśmy wrażenie, że w odległości wielu kilometrów nie ma żadnej cywilizacji. Szliśmy tunelami drzew, brzegi to kawałki łąk bądź leśnego podszycia, a w wodzie niezliczona ilość życia. Kanały to tajemnica, której człowiek się nie przygląda. Przystanie przy małych kaczuszkach, czy łabędziach, które przed chwilą się wykluły, ale pozostałego bogactwa już nie dostrzega. Kanały pokazały mi, jak mało widzimy, chociaż patrzymy.
Kanały to też dla mnie sposób na połączenie dwóch światów. Polubiłam to, że jestem po środku niczego i po jakimś czasie docieram do bardziej ludzkich miejsc. Zaczęłam oswajać i akceptować człowiecze tereny. To one dawały wytchnienie, gdy droga wydawała się nie mieć końca. Kanały to nowa lekcja o mnie, o moich potrzebach. Okazało się, że surowe góry dają siłę, dystans do świata zewnętrznego, odsłaniają prawdę. Ale to woda kojarzyła mi się z życiem, dynamiką, aktywnością i rozwojem. Tego właśnie potrzebowałam. Kroku do przodu, a nie ku górze. Zaczęłam więc szukać wody i trafiłam na informację o ukończonej podróży rowerem po Amazonce. Aaaaa to jak był kanał to może teraz warto spróbować rzekę? Jak idzie się wzdłuż rzeki? Nie miałam pojęcia, ale widać można. Postanowiliśmy to sprawdzić na własnych nogach. Od źródła do ujścia albo odwrotnie... od ujścia do źródła.
Czekam na więcej inspirujących relacji z nowych miejsc!