Wczesna pobudka i poranna kawa. Jak na nasze standardy to powinniśmy się ubrać i wyjść na szlak. Tylko że tym razem jest inaczej. Tym razem w projekt jest wciągnięta komunikacja miejska, i to do niej musimy się dopasować. Z czekaniem mamy oboje problem. Męczy nas ta czynność. Przynosi irracjonalny niepokój. Włącza nam się nadpobudliwość i zaczyna nas nosić. A tu trzeba cierpliwie czekać. Właściciel domu powiedział nam, że autobus do Land’s End wyjeżdża o 9 30 i dojazd na miejsce zajmuje około godziny. Jenuś... to my wędrówkę o długości 27km mamy zacząć tak późno? To kompletnie nie jest w naszym stylu. Ale nie ma zmiłuj. Niczego tutaj nie przyspieszę. Ciekawe, ile razy jeszcze będzie trzeba tak czekać? Ciekawe, czy po jakimś czasie to czekanie zostanie przeze zaakceptowane? Adam w czwartek wypatrzył autobus, który jedzie do Land’s End o 8 00 rano. Zaczęłam szukać tej opcji w rozkładzie jazdy, który był dostępny w naszym mieszkaniu. Okazało się, że owszem, możemy wyjechać szybciej, ale na miejscu będziemy o tym samym czasie, jak byśmy ruszyli z Panzence autobusem o 9 30. Bo jeden jedzie anti-clokwise, a drugi clockwise i jest różnica czasowa w tych przejażdżkach. Czyli wracamy do pierwotnego planu, jakim jest późniejszy wyjazd. No to druga kawa i czekamy.
W końcu nadszedł moment, że mogliśmy wyjść z domu. Już prawie się zaczęło. Na przystanku sprawnie znaleźliśmy autobus LAND’S END COASTER. Godzina jazdy szybko minęła i stanęliśmy na dobrze znanej nam ziemi. Land’s End zawsze było dla mnie szczególne. Ta przestrzeń ma w sobie coś wyjątkowego. W powietrzu unosi się energia, którą za każdym razem, gdy tam jestem, wciągam całą piersią. Tym razem jednak, Land’s End ma dodatkowe znaczenie. Tu mamy rozpocząć naszą pieszą podróż dookoła Anglii, Walii i Szkocji. Wybraliśmy to miejsce, aby pokazać, że koniec może być też początkiem. Jest to symbolika, którą można odnieść do życia. Oboje z Adamem dotykaliśmy nie jednego końca i zawsze się okazywało, że był on jednocześnie początkiem czegoś nowego. Chciałabym to przesłanie wypuścić w świat, ale nie mam jeszcze pomysłu, jak to zrobić. Przed nami jednak jeszcze wiele kilometrów, więc będzie czas pomyśleć, jak tę naszą podróż przekuć w coś więcej. Na chwilę obecną jest propozycja pisania bloga. To już jakiś krok w nowym kierunku.
Land’s End przywitało nas gęstą mżawką, wiatrem i pochmurnym niebem. Zrobiło się nieprzyjemnie. O atrakcyjnych zdjęciach mogłam zapomnieć. Szkoda. To miejsce jest takie urocze. Ruszyliśmy. Chyba już dwa tygodnie nie byłam na szlaku, więc pierwsze kilometry pokonywałam szybko i zachłannie. Przewyższenia były mało ważne. Liczyło się, aby iść do przodu i chłonąć, jak najwięcej. W końcu byłam w terenie. I to jeszcze jakim. Dookoła wielka przestrzeń. Morze zachwycało swoją nieskończonością, a klify i prehistoryczne twory skalne zadziwiały potęgą. Szłam przed siebie. Na ustach miałam smak wolności. Myśli stały się proste. I jeszcze ta świadomość projektu, którego się podjęliśmy.
Zwolniłam po jakiś 6km. Regularne chodzenie góra-dół zaczęło męczyć. Mięśnie nóg zaczęły dawać o sobie znać. Umysł zaczął się upominać o swoją dawkę wrażeń. Przecież nikt i nic mnie nie goni. Przecież nie jestem na maratonie. Przecież mam czas. Przecież ta wyprawa to nie bieg, a przyglądanie się światu. Musiałam znaleźć w sobie rytm, który pozwoli mi sprawnie pokonywać kolejne kilometry, ale również da możliwość cieszenia się tym, co mnie otaczało. Wpatrywanie się w bezkres morza, wsłuchiwanie się w fale, które rozbijały się o skały, podziwianie zatok. Wszystkie zmysły były karmione. Mogłam zanurzyć się w chwili obecnej.
Byłam przekonana, że po tych ścieżkach jeszcze nie chodziliśmy. Ale to nie była prawda. Od czasu do czasu, na zmianę wykrzykiwaliśmy „przecież my już tu byliśmy”, „przecież my już to widzieliśmy”. Kurcze, a mieliśmy odkrywać nowe tereny. To gdzie nas jeszcze nie było? I trafiła się miejscowość Mousehole. „Mysia dziura” to maleńka, malownicza i czarująca wioseczka portowa, która skradła moje serce. Kawałek dalej przechodziliśmy przez Newlyn, miejscowość z imponującym portem rybackim, który należy do tych największych w Anglii. I dotarliśmy do naszego Penzance.
Byliśmy zmęczeni, ale zadowoleni. Trasa była intensywna i wymagająca. To jakby chodzenie po górach. A do tego było sporo buszowatych i dżunglowatych ścieżek, przez które musieliśmy się przedzierać. Na dole nogi były atakowane przez pokrzywy, a wyżej musieliśmy uważać na kolące krzaki i kolce jeżyn. Wszystko to było wkomponowane w wysokie paprocie. W takim terenie mnie nie było w ogóle widać.
Ręce w górę i torowanie 😊.
Tego dnia przeszliśmy 28.4km w 7 godzin i 40 minut. Sumarycznego przewyższenia, według danych z AllTrails było 872m.
Wieczorem mogłam powiedzieć, że ZACZĘŁO SIĘ. Przyjemne uczucie rozlewało się po wszystkich moich komórkach.
Comentários