We wtorek, przy kubku z gorącą kawą oczy mi się zaiskrzyły i po policzkach poleciały łzy. To były dobre łzy. Mieściły w sobie radość i entuzjazm, nadmiar pozytywnych emocji, których nie potrafię ubrać w słowa. Odkąd zaczęliśmy naszą wędrówkę dookoła Wielkiej Brytanii, coraz częściej zdarza mi się, że nie znajduję właściwych określeń, aby podzielić się tym, co myślę, widzę, czuję. Jestem po brzegi wypełniona wspomnieniami miejsc, które widziałam, doświadczeniami, które przeżyłam, momentami, które były wyjątkowymi, ale ulotnymi chwilami, i które się drugi raz nie powtórzą. A jeszcze muszę zmieścić w sobie wyobrażenia o tym, co mnie czeka, całą ciekawość związaną z poznawaniem i odkrywaniem, i niecierpliwość, która przyjmuje ogromniaste rozmiary, gdy trzeba czekać kilka dni, aż ponownie ruszę na szlak. Jest tego tyle, że nadwyżka, która się już nie mieści ani w głowie, ani w duszy, wylewa się, i oczy częściej stają się wilgotne.
Nie mogłam się skupić. Myślami byłam już na szlaku. A przecież mieliśmy wyruszyć dopiero w środę. Ile to jeszcze godzin? Jak pracować, gdy wszystko rwie się do tego, aby iść. Z Conwy do Bangor nie szłam nigdy. Wszystko powinno być nowe. Jak dziecko nie mogłam wysiedzieć w miejscu. Jedna kawa... druga kawa... Szukałam dalej, co jeszcze mogę wrzucić do brzucha... Chciałam przyspieszyć czas i być w miejscu, kiedy zacznę po prostu iść.
I w końcu pojawiła się środa. Zaparkowaliśmy w Llandudno Junction, nie daleko stacji kolejowej. Ruszyliśmy do punktu, gdzie skończyliśmy ostatnim razem. Wyłonił się ZAMEK w CONWY, idąc przez most w jego kierunku, przeszliśmy nad RZEKĄ CONWY, minęliśmy NAJMNIEJSZY DOM W WIELKIEJ BRYTANII, potem przepiękną przystań bogatą w jachty, łodzie i łódeczki. Entuzjazm i zachwyt otoczeniem rosły z każdym kolejnym krokiem. Fakt, że był to cichy i jeszcze troszkę zaspany poranek tylko nadawał intensywności wszelkim wrażeniom. Wiatru, jakby nie było, woda, jak tafla szkła prawie się nie poruszała. Otoczenie wydawało się być bez ruchu, aż nieprzyzwoicie było zakłócać ten moment naszymi krokami.
Celem było dotrzeć do Bangor. Szliśmy wzdłuż ulicy A55, trasą rowerową numer 5, plażami piaszczystymi i kamienistymi, wąskimi ścieżkami, leśnymi drogami, miastowymi chodnikami. Działo się. Nudy nie było.
Przez pogodę nie byliśmy rozpieszczani tego dnia. Było dużo gęstej mżawki i właściwie ze słońcem się nie spotkaliśmy. Ciekawie było patrzeć na wybrzeże Anglesey, po którym chodziliśmy rok temu.. Z daleka mogliśmy obserwować, jak deszcz powoli, ale konsekwentnie pochłaniał całą wyspę i funduje jej szare oraz mokre nastroje. Krople deszczu uderzały mnie w twarz, a mi się i tak podobało. Energia chciała góry przenosić. Ten szlak mnie ciągnie, jakbym była do niewidzialnej liny przywiązana.
Kiedy doszliśmy do Bangor, to postanowiliśmy przejść się do centrum i zobaczyć, jaki klimat ma w sobie to miasto. Nic nas szczególnie nie zatrzymało, więc cofnęliśmy się do stacji kolejowej. Kupiliśmy bilet – koszt za dwie osoby to 15.40f – i czekaliśmy godzinę na pociąg. Nie była to łatwa godzina. Już myślałam, że czekanie idzie nam coraz lepiej, ale się myliłam.
Wieczorem, kiedy zamykałam oczy, aby zasnąć, odtwarzałam trasę po której szliśmy. Pomyślałam o tej nieprzyjaznej i bardzo głośnej A55. Nie szło się przyjemnie na tym odcinku, ale w końcu się skończyła i mogliśmy wędrować po terenach, które cieszyły krajobrazami. Pomyślałam sobie o standardowej prawdzie, że wszystko mija. Jeśli się poruszamy i idziemy do przodu, to wszelkie niedogodności przemijają. Gdybyśmy przystanęli, utknęli przy tej zatłoczonej ulicy, to trwalibyśmy w miejscu, które by wyssało z nas wszelką energię. Iść przed siebie i mieć świadomość, że lepsze chwile również nie będą z nami na zawsze. Ale to właśnie zmiana nadaje urok życiu, przypomina o tym, co ważne, regularnie budzi i zmusza do spojrzenia na siebie z bliższej perspektywy. To wszystko jest potrzebne. To wszystko można znieść. Ale trzeba iść.
Zaczęłam się orientować w tematyce blogowej. Gdzie go postawić, co jest potrzebne, co trzeba wiedzieć, czym to się je i jak to pachnie. Z przeczytanych treści wynika, że świat blogowania to świat biznesu, wyścigu, często kłamstwa i oszustwa. Wartość, prawda i jakość schodzą na niższe plany. To się nie sprzedaje, tego się nie kupuje, na tym się nie zarabia i nie ma się zasięgów. Jeśli nie pokolorujesz świata, nie wejdziesz w rolę persony, którą nie jesteś, to nikt cię nie zauważy, do ciebie nie trafi, a już na pewno nie będzie za tobą podążać.
Zimny prysznic polał mi się na głowę. Sprzedawać siebie nie chcę. Prawda i uczciwość to mój tlen i bez tego nie oddycham. Czy chcę pisać do czterech ścian, co ładnie się nazywa, że człowiek pisze dla siebie? Jak chcę w takiej sytuacji zdobyć środki na zakup karetki pogotowia?
Czytane treści zwalały mnie z nóg. Robiłam to na raty. Czytałam jeden artykuł i szłam odkurzyć. Kolejny artykuł i szorowałam wannę. Jeszcze jeden i przygotowywałam obiad. Moja osobowość nie była w stanie łykać tego wszystkiego na raz.
I przyszedł nowy dzień, i ponownie szłam na szlak, a w głowie miałam rozbiegane myśli. Patrzyłam na świat, który mnie otaczał i pomyślałam, jak pięknie jest nie musieć siebie sprzedawać. Robić to, co się lubi, rozwijać się w tym i stawać się najlepszą wersję własnego JA to jedyny sens życia. Wtedy zawsze możesz spojrzeć sobie w oczy, gdy przyglądasz się sobie w lustrze.
Comments