top of page

Llangollen Canal: Hurleston Junction - Llangollen (Horseshoe Falls) - 74km - lipiec 2022

Co może pójść nie tak podczas zwykłego spaceru wzdłuż kanału? Okazało się, że i na tak prostym projekcie przygoda może rozłożyć człowieka na łopatki, przycisnąć do ściany, doprowadzić do sytuacji z niewieloma wyjściami ewakuacyjnymi.


Plan był prosty. Dzielimy kanał na połowę. Pierwszą część pokonujemy w środę (06.07.22), drugą przy najbliższej okazji, która przypadła zaraz w sobotę (09.07.22).

Na początku wiało i padało, ale podekscytowanie związane z przejściem kanału w dwa dni było tak silne, że warunki pogodowe nie były zbyt istotne. Poza tym teren, który nas otaczał, ujął wszystkie nasze zmysły, więc pozytywna energia tylko rosła. Llangollen Canal to zupełnie inna rzeczywistość niż ta, której doświadczyliśmy, idąc wzdłuż Liverpool-Leeds Canal. Teraz było soczyście zielono. Przechodząc pod każdym kolejnym mostem to jakby wchodzić do kolejnej zaczarowanej krainy, która zachwyca różnorodnością roślin. Natura otaczała nas z każdej strony. Jej bujność zachwycała. Te wszystkie pola, łąki, lasy, wiejskie krajobrazy, karmiły oczy do syta, a te w zamian dawały siłę nogom, które wytrwale szły przed siebie. Niebo szybko się przetarło. Ptaszyna doszła do głosu. Dookoła pustka. Żadnych dróg, ulic, autostrad. Częściej mijały nas łodzie, które powoli snuły po wodzie do przodu, niż ludzie, których spotkaliśmy niewielu podczas pierwszej części wędrówki.

Szło się dobrze. Zdarzały się nieprzedeptane ścieżki i tunele w wersji busz, ale to tylko dodawało atrakcji wyprawie. Nie mieliśmy sztywnego planu i wielkich oczekiwań. Było po naszemu, czyli spontanicznie. Idziemy tyle, ile damy radę. Pierwszych 20km to jakby nie było. Kolejnych 10km również nie odczuliśmy jakoś fizycznie. Po 30km nogi zrobiły się cięższe. Po raz pierwszy ze skupieniem zaczęłam się wsłuchiwać, czy jest ruch uliczny? Cisza. Tylko szum drzew. Nie ma cywilizacji. Po kilku kolejnych kilometrach nadzieją stała się wypatrzona wieża kościelna. Ale zaczęliśmy się od niej oddalać. Hm... ile jeszcze? Szczęśliwie po 35km dotarliśmy do Bettisfield. Tam zamówiliśmy taksówkę. Samochód, który podjechał, nie dawał pewnoście, czy coś od niego nie odpadnie podczas jazdy. W środku było jeszcze gorzej. Jakby auto właśnie ze stodoły wyjechało. Kurz, brud i pajęczyny. Usiadłam i zaczęłam analizować filmy kryminalne, szukając wskazówki po czym poznać, że to jest na pewno taksówka, a kierowca nie wywiezie nas do lasu i nie będzie kazał kopać sobie dołu? Nawigacji nie było. Licznika, który wskazuje kwotę do zapłaty nie było. W czasie jazdy pan tylko uprzejmie zapytał, czy będziemy płacić gotówką? Idealny scenariusz do filmu o zaginionych turystach. No, ale to tylko wyobraźnia 🙂. Kierowca był bardzo sympatyczną osobą. Adam przegadał z nim całą drogę. Poopowiadał mu o naszych szlakach. Porozmawiał o technologii i sztucznej inteligencji. Na mecie, gdy przyszedł czas zapłacić za usługę, usłyszeliśmy mega niską cenę. Mogę jeździć brudnymi taksówkami 🙂. Opłaca się 🙂.

Tak nam się ta wycieczka spodobała, że w sobotę postanowiliśmy dojść do końca kanału. Tę część już poznaliśmy wcześniej. Wiedzieliśmy, że będzie ładnie i klimatycznie. Do tego słońce i błękit nieba. Plan był taki sam, jak w środę. Iść. Dotrzeć do celu. Zamówić taksówkę. Dojechać do auta i wrócić do domu. I rzeczywiście było tak samo. Szliśmy z uśmiechami na twarzach, wpatrzeni w otaczający nas świat natury. Zmęczenie długo nie przychodziło. Radość z wypracowanej kondycji tylko nas podbudowywała. Wijąca się droga sprawiała, że szło się dynamicznie, a chęć zobaczenia, co jest za zakrętem, tylko pobudzała apetyt. Prawie do końca każdy kilometr pokonywaliśmy w tempie 9 -10 minut. Dopiero po 40km, gdy zaczęły pojawiać się odparzenia i otarcia na nogach, zaczęliśmy zwalniać. Ale meta była coraz bliżej.

I dotarliśmy. Troszkę poturbowani, ale zadowoleni. Przyszedł czas na zamówienie taksówki i tu radość zaczęła gasnąć. Brak zasięgu. Słaby internet. Rwące się połączenia. W restauracji Adam usłyszał, że taksówki są w pełni pozamawiane, bo w pobliżu jest festyn. Nie poddał się. Dzwonił. I nic. Po godzinie zrozumieliśmy, że jest grubo. Jest 20 00, jest zmęczenie, nogi są w opłakanym stanie, nasze auto jest oddalone od nas o jakieś 44km. Do domu jest jeszcze dalej. A w niedzielę rano trzeba być w pracy. Hm... Skończyło się na telefonie do przyjaciela, a dokładniej do naszego syna. Dziecko przyjechało ratować rodziców.


Godzinę czekaliśmy na parkingu. Ja wypatrzyłam krzaczastego stwora, który miał fajeczkę w paszczy i tak sobie patrzyliśmy w oczy. Adama drzewne stwory znikały, gdy zawiał wiatr, ale miał za to upatrzone psy z kamyków, gdy wpatrywał się w drogę. Był też most o numerze 48. Pod takim numerem mieszkamy w Warrington, więc w sumie było prawie, jak w domu.


Przystanęliśmy. Czekaliśmy. Świat się wyciszył. Był czas na refleksję.

Synu przyjechał. Jazda w kierunku Bettisfield zostanie zapamiętana. Dziecko ma "ciężką nogę", więc dobrze, że są pasy bezpieczeństwa. Patrzyliśmy na drogę przez zamknięte oczy. Ale nie brąchaliśmy. Wzięliśmy tę jazdę na klatę. Dopiero w naszym samochodzie ja podzieliłam się z Adamem wrażeniami z jazdy jak na roller coaster. Adam natomiast stwierdził, że on jeździ zaczepnie, ale przy naszym synu to jego jazda to przedszkole.


Siedzimy, jedziemy, nic się nie dzieje. Jest coś po 23 00. Noc. Mówię... i jak tu nie lubić kanałów? Tylu przygód to my w górach nie mamy. Trzeba wybrać kolejny hi hi hi!


W domu zobaczyliśmy nasze nogi. Odparzenia drugiego stopnia i bąble. Kusiło mnie, aby postawić na niezależność i samemu dotrzeć do naszego auta, i przejść ponownie te ponad 40km. Dobrze, że Adama głos rozsądku był silniejszy i nie pozwolił na realizację tego pomysłu. Teraz się z niego śmieję, że zrezygnował z szansy pokonania odległości z podwójnego Ironman'a, ale wiem, że do samochodu byśmy dotarli już w kałużach krwi, a o kolejnych szlakach to bym mogła pomarzyć przez następne tygodnie, bo tyle by zeszło nogom, aby wrócić do używalnego stanu.


Kiedyś ktoś zapytał, jak rozpoznać, że coś jest naszą pasją? Utkwiła mi w pamięci jedna odpowiedź. Kiedy robisz coś, co sprawia Ci radość pomimo upadków i bólu, to znaczy, że jesteś na właściwej ścieżce. Patrzę na moje nogi, kuleję, nakładam grube warstwy kremu, który używa się, kiedy dzieci mają odparzone pupy i planuję kolejne wyprawy, i myślę o kolejnych wyzwaniach.


PASJA. Ona nie ma granic. Ona nie ma barier.



3 wyświetlenia0 komentarzy

Comments

Rated 0 out of 5 stars.
No ratings yet

Add a rating
bottom of page