Pierwszy raz nam się tak zdarzyło, że mieliśmy wynajęty domek dokładnie w miejscowości, w której kiedyś tam zakończyliśmy jeden z etapów wędrówki dookoła Wielkiej Brytanii. Llanon to wioska z jednym sklepem i przystankiem autobusowym. Pamiętam jak w październiku zeszłego roku, dotarliśmy do niej wymęczeni spacerkiem po klifach. Stanęliśmy naprzeciwko hotelu widmo, który prezentował się, jak opuszczona ruina, i zastanawialiśmy się, czy faktycznie komunikacja miejska pamięta o tej miejscowości? Dopiero, jak obok nas stanęła kolejna osoba, to zaczęliśmy wierzyć, że jest szansa na autobus. Później okazało się, że ta młoda dziewczyna, która do nas dołączyła, była Polką :-).
Minęło kilka miesięcy i ponownie wylądowaliśmy w niewielkim Llanon. Wspomnienia tak poruszyły nasze serca i nogi, że zrzuciliśmy pakunki w miejscu, który miał być naszym domem przez cztery dni i ruszyliśmy przed siebie, aby przywitać morze, brzeg, ścieżki, po których chodziliśmy wcześniej.
Jedna główniejsza ulica, skręt w lewo w poboczną drogę, kilka kroków po wąskiej uliczce, przejście na drugą stronę i znaleźliśmy się na ścieżce, która poprowadziła nas do wybrzeża, za którym stęskniłam się bardzo. Stanęliśmy na szlaku. Zobaczyliśmy znaczki Wales Coast Path. W sercu zrobiło się jakoś cieplej. Nie spodziewałam się, że powroty do miejsc, w których przerywamy wędrówkę, będą tak sentymentalne i ckliwe, że będą niosły ze sobą tyle wzruszenia i dobrych emocji.
Doszłam do końca lądu. Przede mną była kamienista plaża, niekończące się klify, a na nich rozległe pola, pastwiska, polany. Jeżdżące po nich traktory były zapracowane. Późne popołudnie nie zwalniało ich z obowiązku ukończenia zaplanowanego zadania.
Ruszyliśmy. Nie mieliśmy wyznaczonego punktu, do którego chcieliśmy dotrzeć. Nie planowaliśmy ilości kilometrów. Po prostu szliśmy, chłonęliśmy widoki, które nas otaczały, klimat milczącego morza, ciepło zachodzącego słońca. Pewne było tylko to, że tyle kilometrów ile przejdziemy do przodu, tyle też będzie trzeba przejść w drodze powrotnej. O transporcie publicznym na tym odcinku nie było co marzyć o tej porze dnia.
Najpierw stawialiśmy powolne kroki po kamieniach, aż dotarliśmy do furtki, która wyprowadziła nas na klify udekorowane wiejskimi obrazami. Pachniało morzem, polami, bujną zielenią. Słońce, które schodziło coraz niżej, jeszcze oświetlało nasze twarze. Wiatr nie istniał. Woda stała nieruchomo, co wydawało się być dziwne i obce. Patrzenie na szklaną powierzchnię morską pozbawioną fal jakoś kuło w oczy. Było nienaturalne.
Nasza ścieżka należała do szlaku Ceredigion Coast Path. Byliśmy otoczeni pięknem w czystej postaci. Ten kawałek świata był tylko dla nas. Żadnej żywej duszy. No chyba, że mowa o królikach i ptakach łownych. Ta zwierzyna wysypywała się z każdej strony. Puszyste, kicające kulki były wszędzie. Przebiegały nam przez drogę, wybiegały ze swoich norek, wskakiwały w krzaki, stadami biegały po polanach i pastwiskach.
Kiedy doszliśmy do Aberarth, zaczęliśmy się zastanawiać, czy wracamy do domu, czy idziemy dalej? Staliśmy. Myśleliśmy. Pan w stanie lekkiego upojenia dopytywał, czy się zgubiliśmy i czy nam pomóc? Wyglądaliśmy na zdezorientowanych. Adam wytłumaczył nasze rozterki i każde z nas ruszyło w swoją stronę. Serdeczność ludzi z małych wiosek wciąż wywołuje uśmiech na naszych twarzach. Ich otwartość i chęć pomocy są niezwykłe.
Postanowiliśmy iść dalej. Nagle ups... droga zamknięta. Stanęliśmy przed znakiem informującym, że ścieżka nie jest dostępna dla pieszych. Patrzyliśmy w ten proroczy napis. Było już późno. Nie bardzo był czas, aby szukać drogi alternatywnej. Do Aberaeron, które wybraliśmy jako miejsce docelowe, było niedaleko. Chodziło o erozję brzegu. Nie wiedzieliśmy tylko, czy droga zupełnie się zapadła, czy jednak został jakiś skrawek, po którym da się bezpiecznie przejść. Dookoła było sporo domków, co oznaczało, że ewentualne skakanie przez płot na czyjeś pole będzie widoczne przez innych. I nie będzie, jak wyjaśnić, czego nie rozumiemy w komunikacie DROGA ZAMKNIĘTA. No, ale doświadczenie podpowiadało, że warto zaryzykować. Z duszą na ramieniu szliśmy do przodu. Dotarliśmy do punktu, gdzie ścieżka się obsunęła, ale dało się iść dalej. Po niedługim czasie byliśmy w punkcie, z którego mogliśmy zawrócić.
Usiedliśmy na kilka chwil na ławce stojącej na promenadzie w Aberaeron. Przyglądaliśmy się zachodowi słońca. W oddali zarysy klifów tworzyły indonezyjskie krajobrazy. Dookoła nas spacerowało jeszcze sporo ludzi, którzy zajadali się tradycyjnym fish and chips zapakowanymi w papier. Wszystkie zmysły zachwycały się wybrzeżem Walii i jego tradycyjną otoczką. Brakowało mi tego. Tęskniłam za tym. Wpatrując się w morze, zaczęłam się oswajać z myślą uzależniania się od jego obecności w mojej codzienności.
I przyszedł czas powrotu do Llanon. Droga po swoich śladach minęła szybko. To nasz pierwszy wyjazd w iście wiosennej atmosferze. Żadnego deszczu, wiatru, zimna. Za to długie dni, ciepełko, spokój. Przed niczym nie musieliśmy się kryć, kurczyć, chronić. Na totalnym luziku mogliśmy oddać się tylko krokowi. Relaks. Odprężenie. Przyjemność. Tym karmiła nas droga. Byliśmy zachwyceni. Niebo przybierało różowego i pomarańczowego kolorytu. Królików w każdym rozmiarze było jeszcze więcej, niż jak szliśmy tą drogą kilka godzin wcześniej. Dynamika zmian nas zagadała. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy nadeszła noc.
Na drugi dzień zaparkowaliśmy auto w Aberaeron. Połaziliśmy chwilę po miasteczku. jego centrum, jak i wśród budynków o różnych barwach.
Potem płynnie ruszyliśmy ku morzu, aby spotkać ujście rzeki, wejść w głąb lądu, przejść na jej drugą stronę i dać się ponownie poprowadzić ku klifom. Kiedy weszliśmy na pierwszy z nich, nasze kolejne kilometry stały się wędrówką z podejściami, zejściami, wspinaniem się w górę, aby zejść w dół. Ta sinusoida nie miała jakiegoś dramatycznego kształtu i ogromnych przewyższeń, ale moje plecy były niepocieszone. Szło mi się ciężko. Ale zielone przestrzenie i cicha morska otchłań malowały takie obrazy, że wszelki dyskomfort przechodził w tryb zachwytu nad wszystkim, co było w zasięgu wzroku.
Teraz kiedy każdy kilometr do przodu jest przeze mnie wyrywany siłą woli, to wdzięczność za krok na szlaku jest jeszcze większa. Móc patrzeć na kolejne zatoki, mijać kolejne miasta, dotykać kolejnych wiosek, doświadczać pustki i obecności natury to tlen, który wdycham jeszcze zachłanniej. Świat jest tak piękny. Momenty są tak wyjątkowe. Doświadczać tego to wielki przywilej.
Doszliśmy do New Quay. W Ginger's Coastal coffee zamówiliśmy latte i tradycyjny Bread Pudding. Smakowało wyśmienicie. Siedzieliśmy na drewnianej ławie przy drewnianym stole, wpatrywaliśmy się w morze i naszą drogę, którą przeszliśmy. Kubki smakowe były zachwycone nową potrawą. Ciało jak jaszczurka się odprężało, chłonąc ciepło gorącego słońca, które tego dnia wręcz parzyło.
Byłam zmęczona, ale chciałam iść dalej. Oznaczało to kolejną wspinaczką w górę. Moje tempo marszu było ślimacze. Ale zamiast skupiać się na brakach, postanowiłam koncentrować się na tym, co mam. A miałam w zasięgu ręki cudowne i wyjątkowe krajobrazy, klify, skały, soczystą zieleń, kwitnącą wiosnę, która pachniała intensywnie. Miałam czas, aby się tym wszystkim delektować. Nic mnie nie goniło. Droga pozwalała mi nasiąkać niezwykłymi terenami przez które prowadziła.
Stacją końcową była miejscowość o nazwie Cwmtydu. Był parking, kilka domów, toalety. Poza tym pustka, nicość, zieleń, piaszczysta ścieżka prowadząca do ulicy, która wiła się pomiędzy drzewami. Weszłam do toalety przed marszem powrotnym i doznałam szoku. Pośrodku niczego, w takim nigdzie była czyściutka toaleta z wypasioną klapą sedesową w muszelki. To się nazywa zaskoczyć turystę :-).
Przed nami było kilka kilometrów spaceru do przystanku autobusowego.
Kiedy dotarliśmy i rozszyfrowaliśmy rozkład jazdy, to okazało się, że mamy 50 minut oczekiwania. My, ławka, przystanek, ulica, czas. To była wieczność. Oczekiwanie na spóźniający się transport, wydawał się nie mieć końca. Minuty stały w miejscu.
W sobotę powróciliśmy do Cwmtydu, skorzystaliśmy z parkingu, za który się płaci, wrzucając pieniązki do skrzynki uczciwości. Cały jeden funt do Honesty Box.
Ruszyliśmy w górę na klif. W pewnym momencie trafiliśmy na mapkę i opis, że przed nami będzie ścieżka, która jest wyzwaniem. Będzie wąsko, stromo, z otwartym dostępem do głębin morskich. Jest alternatywna droga i można z niej skorzystać. Mój lęk wysokości takich informacji nie powinien czytać. Tylko, co autor ma na myśli, pisząc, że stromo, że niebezpiecznie, że wędrówka na własne ryzyko? Wybór innego szlaku oznaczał, że nie będziemy blisko morza i wyjątkowych przestrzeni. Natomiast oryginalna ścieżka, mogła przerosnąć mój strach przed wysokością. Co robić? Zaryzykować? A jak wymęczę się klifami i ostatecznie dojdę do punktu, którego nie zdołam przejść? I tyle kilometrów wracać? A z drugiej strony pominąć całą morską dzikość? Decyzja zapadła. Podnosimy rzuconą rękawicę. Zobaczymy czym się tę drogę je.
I nie było źle. To znaczy, jak patrzy się na tę ścieżkę z daleka, to faktycznie prezentuje się ona troszkę strasznawo. Tak, jakby człowiek miał iść po ścianie skał. Z jednej strony stroma góra... z drugiej stromy spad ku morzu. W praktyce jednak nie było w tym nic przerażającego. Drożyna może i była wąziutka, ale miała w sobie wystarczającą ilość miejsca, aby czuć komfort stawiania nóg po zwyczajnej drodze. A widoki... ech...
W Llangrannog przystanęliśmy na kawę i tradycyjne walijskie ciasteczka Welsh cakes, które odkryliśmy po raz pierwszy, będąc w Cardiff, stolicy Walii. I znowu drewniana ławka ze stołem, klify i morze. I znowu decyzja, czy kończymy wędrówkę, czy idziemy dalej? Moje ciało było zdecydowanie za odpoczynkiem, ale pomyślałam sobie, że jeszcze kilka kilometrów da radę iść. Żółwim tempem dowlekliśmy się do Penbryn. Przed nami otworzyła się kraina zieleni i wodospadu. Wszystko szumiało. Narnia wzywała.
Ale zamiast iść, musiałam skapitulować. Przez łzy w oczach tłumaczyłam sobie, że jeszcze tutaj powrócę. Ale w tym momencie musiałam powiedzieć STOP. Autobusu nie było i powrót opierał się na własnych siłach. A mi tej siły już powoli brakowało. Musiałam zaakceptować fakt, że jestem słaba, że nie mogę iść tam, gdzie chcę. Gorzka tabletka do przełknięcia nie smakowała najlepiej. Ale kręgosłup to jest przeciwnik, którego nie warto wkurzać. Ignorowanie go nie jest dobrym pomysłem. Przez kolejnych 10 kilometrów targałam się do auta. Ze smutkiem w sercu powróciliśmy do domu.
Trzy dni z klifami w tle. Podchodzenie i schodzenie. Wiedziałam, że plecy mają dosyć. Był plan, aby poszukać w okolicy względnie płaskiego terenu. No, ale zasada jest taka, że jak jest ładnie i interesująco to nie jest płasko. Wyczarowaliśmy odcinek z Cardigan do Mwnt. Tam szliśmy wzdłuż rzeki i to była ta prostsza część, ale szybko nas zniosło do morza i ponownie... było ślicznie, ale też wymagająco.
Troszkę z zaciśniętymi zębami, troszkę ze łzami w oczach szłam powoli przed siebie. Co kilka kilometrów chciałam się poddać i wracać. Ale z uporem dreptałam do przodu. Szlak jest miejscem, gdzie nie jest łatwo mnie złamać. Pomyślałam sobie o moim sąsiedzie, który również wydaje się mieć problem z kręgosłupem. Tylko że on jest dużo starszy ode mnie, kuleje, chodzenie widocznie sprawia mu problem, a mimo to każdego ranka wstaje, idzie do pracy i rozwozi paczki do klientów. Czasami życie boli. I trzeba wtedy zdecydować, jak z tym bólem rozmawiać, na ile dać się mu zjeść, w jakim stopniu oddać mu siebie?
Doszliśmy do Mwnt. Szczęśliwie nie zabrakło tam kawy. I było nawet nasze ulubione ciacho cinnamon bun. Z latte i słodkim przysmakiem poszliśmy usiąść na trawkę. Widok na morze i plażę, i klify oczywiście. Kawa smakowała pysznie. Ciastko nie było już pierwszej świeżości i bliżej mu było do czerstwego pieczywa, ale i tak smakowało wybornie. Prostota i jej urok. Minimalizm. Zwyczajność. Docenianie. Na szlaku nie ma piękniejszych wartości niż te.
Ponownie wracaliśmy do samochodu o własnych siłach. Z komunikacją miejską nie było nam po drodze. Ale nie było w nas wielkiej niezgody na te piesze powroty. Po pierwsze, Adam rysuje je łatwiejsze. Po drugie, idąc w głąb lądu, odkrywamy nowe miejsca. Jest na czym oko zawiesić, czym głowę zająć. A jeszcze gdy wiosenny klimat unosi się w powietrzu, to krok przed siebie jest przygodą, która prowadzi przez rozdziały niekończącej się opowieści.
Cztery dni z kilometrami do przodu. Spiekło nas. Zmęczyło nas. Nie było tak zgrabnie i powabnie, jak by się chciało. Ale każdy dzień był tym wyjątkowym. Pozwolił zobaczyć nowe, posmakować inne, prowadził przez nieznane. Ląd dzieliliśmy z królikami. Morskie otchłanie z delfinami. Świat dzielił się odgłosami, które budują, cieszą, motywują. Wspominając ten czas, urokliwe obrazy przesuwają się przez mój umysł. Ich wyjątkowość nie mieści się ani w literkach, ani na zdjęciach. Być. Zobaczyć. Dotknąć. Dla tych chwil otwieram drzwi, wychodzę, idę.
Ps. Rzeki, które przeszliśmy podczas tego wyjazdu: River Arth, River Aeron, Afon Drywi, Afon Llethi, Afon Felen, Afon Halen, Afon Evan, Nant y Grogal, Afon Soden, Afon Ffynnon-Ddewi, River Hoffnant.
Llanon - Aberaeron - 16.97km - 4 godziny i 4 minuty - 09.05.24 Czwartek
Aberaeron - Cwmtydu - 25.72km - 7 godzin i 24 minuty - 10.05.24 Piątek
Cwmtydu - Penbryn - 21.91km - 6 godzin i 12 minut - 11.05.24 Sobota
Cardigan - Mwnt - 20.72km - 5 godzin i 29 minut - 12.05.24 Niedziela
Commenti