NOTHING IS IMPOSSIBLE ONLY HARD. Zdanie, które usłyszałam, oglądając jeden z odcinków serialu NCIS, i które idealnie odzwierciedla charakter tej wyprawy.
To była niedziela 27.10.24. Weekend. Świat zmieniał czas z letniego na zimowy. Wstaliśmy o 5 00 rano starego czasu. Ciało, mózg, organizm nieświadome ludzkich nawyków wciąż były przekonane, że jest to szósta rano. Na niebie była noc. Księżyc i gwiazdy błyszczały w ciemnościach. GPS w samochodzie pokazywał cztery stopnie. Nie czuliśmy chłodu. Perspektywa wędrówki po kolejnych segmentach szlaku Snowdonia Slate Trail z wszystkimi przewyższeniami, krajobrazami, pustką i odosobnieniem, które czekały, ogrzewała nas entuzjazmem, podekscytowaniem i niepewnością. Wiedzieliśmy, że będzie surowo, pięknie, wyjątkowo, czarująco i niełatwo. W końcu każde szczęście ma swoją cenę. Jaką nam przyjdzie zapłacić, wtedy na starcie, ruszając spod domu, nie wiedzieliśmy. Czuliśmy tylko przejęcie, uniesienie i smak przygody.
Zbliżając się do celu, wypatrywaliśmy miejsca, gdzie możemy przystanąć i wypić kawę z termosu w doborowym towarzystwie natury. Upatrzyliśmy sobie wjazd do gospodarstwa. Mieliśmy widok na góry, które były oświetlone porannym słońcem, które leniwie, w zwolnionym tempie budziło się do życia. Doliny były otulone chmurzastymi kołderkami, które zniknęły niepostrzeżenie, kiedy byliśmy zajęci rozmową o rzeczach mniej i bardziej ważnych. Troszkę nas to zawstydziło, że potrzeba mówienia odebrała nam możliwość bycia świadkami, jak chmury rozpływają się w nicość.
Nasiąknięci kofeiną i pierwszymi doznaniami Snowdonii, dojechaliśmy do Beddgelert. No i się zaczęło. Najpierw spacer pomiędzy czarnymi krowami, które przyglądały nam się z zaciekawieniem. Następnie zniknęliśmy w tajemniczym świecie chmur, które nisko wisiały nad naszą drogą. Mościk. Tory kolejowe. Rzeka. Ale nie taka zwyczajna sobie rzeczka. Ta woda miała w sobie porywającą siłę i wzburzoną energię.
Nie wiedziałam, na czym mam się skupić? Czy na szlaku złożonym z nierównych, kanciatych, kolczastych kamieni i skał... czy na kolorach jesieni, które hipnotyzowały swoją malowniczością... czy na dzikiej przyrodzie i wypatrzonych zwierzętach... czy może na pierwszych w moim życiu poręczówkach napotkanych na zwężonym przejściu? Adrenalina, głód odkrywania, przejęcie i oczarowanie mieszały się i przeplatały wzajemnie. Byłam cała drogą i doświadczeniem. Lęk wysokości od czasu do czasu panikował... bo błoto... bo ślizgo... bo niepewnie... bo rzeka pożerała samymi dźwiękami... a co dopiero jakbym musiała się zmierzać z jej nurtem, prądem i wirami... Obrazy wyobraźni zastępowałam cudnymi fragmentami, które mnie otaczały i były na wyciągnięcie ręki. Krok za krokiem. Zdjęcie za zdjęciem. Metr za metrem. Piękno za pięknem.
W takim uniesieniu dotarliśmy do parkingu w Aberglaslyn, gdzie skorzystaliśmy z toalety. Ruszyliśmy dalej do Croesor, gdzie zrobiliśmy fotkę rozkładowi jazdy autobusów. Tak na wszelki wypadek, gdyby się okazało, że z Tanygrisiau będziemy musieli wracać pieszo.
Ruszyliśmy dalej. Najpierw pod górę. Potem wciąż wyżej. Taplaliśmy się na mokrych i zabłoconych ścieżkach. Dookoła wzgórza i niewybredne widoki. Dotarliśmy do końca segmentu siódmego. Powstało pytanie, czy wracamy, czy rozpoczynamy część ósmą? Zejść ze szlaku po dobrych siedmiu kilometrach było nie w naszym stylu. Poza tym przestrzenie, w których byliśmy, jak śpiew syren, odbierały trzeźwe myślenie i liczyło się tylko to, aby iść dalej. Wierzyliśmy, że w Tanygrisiau poczekamy na autobus, który zabierze nas do punktu wyjścia.
Zaczęła się wspinaczka. Szliśmy i szliśmy, i szliśmy. Mijaliśmy jedno stado owiec za drugim. Z tęsknotą w oczach wpatrywaliśmy się w nasłoneczniony grzbiet górski, który był po drugiej stronie. My pozostawaliśmy po ciemnej, wietrznej i zimnej stronie mocy. Krok szedł w górę i w górę, wierząc, że kolejny zakręt przyniesie wypłaszczenie. To było jednak tylko złudzenie. Myślenie życzeniowe. Prawda była taka, że podejściom nie było końca. Liczyliśmy na to, że kiedy dotrzemy na szczyt, to uda nam się zjeść śniadanie, wystawiając twarz do słońca. Ale pogoda się zmieniła. Zimny wiatr przenikał mięśnie i docierał do kości. Świat poszarzał. Pojawiły się chmury, które przykryły niebo. Zrobiło się nieswojo. Nie było szans na relaks. Posiłek konsumowałam, idąc przed siebie, wciąż w górę. W końcu dotknęłam czubek i można było schodzić. To był lekki, swobodny, usatysfakcjonowany krok w dół. Pełna swoboda i luzik. Doszliśmy do przystanku autobusowego. Spojrzeliśmy na rozkład jazdy i okazało się, że w niedzielę transport publiczny nie istnieje. Przed oczami stanęła wizja powrotu po swoich śladach. Pokonywanie tej samej trasy z tymi samymi przewyższeniami, zalanymi ścieżkami, ubłoconymi drogami. Wszystko krzyczało we mnie TO JEST NIEMOŻLIWE. Nie dam rady jeszcze raz pokonać 15km z przewyższeniem 762m.
W Tanygrisiau jest Lakeside Cafe (Cafe Mari). Wszystkie pszczoły lgną tam jak do miodu. Motocykliści, turyści, wędrowcy, przypadkowi przejezdni. Weszliśmy do środka. Pomieszczenie było wypełnione ludźmi po brzegi. Kolejka długa. Pojawiła się chwila zwątpienia, czy czekać, aby kupić kawę i ciastko, czy od razu, z marszu zająć się powrotem? Stwierdziłam, że bez czarnego płynu z dodatkiem mleka i odrobiną słodkiej przekąski się nie ruszam. Czekając cierpliwie na swoją kolej, Adam sprawdzał inne opcje trasy, która nas doprowadzi z powrotem do Beddgelert. Wypatrzył szlak, który miał być lekko krótszy i nieco łatwiejszy.
Z kubkiem kawy w jednej ręce, z kawałkiem buły z rodzynkami w drugiej ręce, i nadzieją w sercu zaczęliśmy iść w górę. Droga o kształcie serpentyny pięła się ku zbiornikowi wody Stwlan Reservoir. Doszliśmy do mostu, który miał nas przeprowadzić na drugą strony sztucznego jeziora, ale ten został zamknięty. Musieliśmy kawałek zejść w dół, skierować się ku skałkom i na dziko przy pomocy rąk oraz nóg wspiąć się wyżej. Mój lęk wysokości paraliżował mięśnie, ale wola walki przełączyła ruchy na automat. Osiągając wysokość, poczuliśmy siłę wiatru. Znosiło nas z drogi. Zrobiło się poważnie i bezwzględnie. Żywioł pokazał swój pazur. Mogliśmy się skurczyć i poddać. Mogliśmy też otworzyć się na podmuchy zefirka i przyjąć naturę taką, jaką jest. Nawet w wersji mniej łaskawej. Tereny w większości były zalane wodą i oblepione grząskim błotem. Nowa trasa wpasowywała się w powiedzenie "zamienił Stryjek siekierkę na kijek". Było gorzej niż oryginalnie. Ale było inaczej. Tego się trzymaliśmy. Analiza, jak obejść mokradła pochłaniała czas. Robiło się coraz ciemniej i mroczniej. W końcu dołączył do nas deszcz.
Kiedy dotarliśmy do ulic, przyspieszyliśmy kroku, licząc na to, że zdążymy na autobus w Croesor. Przewyższenia jednak nas spowalniały. Nie mieliśmy szans, chociaż dzielnie walczyliśmy do końca. Na przystanku autobusowym stanęliśmy o pięć minut za późno. Padało. Mogliśmy w tym szczerym polu czekać kolejną godzinę na następny autobus i moknąć. Założyliśmy kurtki i poszliśmy ku rzece. Nogi już bolały. Zmęczenie dawało o sobie znać. Chłód od czasu do czasu wywoływał dreszcze. Strachowi nie wiele było potrzeba do zaczepki. Zastanawiałam się, jak ja po tych ślizgich kamieniach jeszcze raz przejdę wzdłuż rzeki? Nie mówiąc już o zwężeniu i poręczówkach. Zebrałam się jednak w sobie. Oddychałam głęboko i z pełną koncentracją stawiałam krok za krokiem. Bezpiecznie pokonałam wszystkie trudniejsze odcinki. W jednym kawałku dotarłam do samochodu. NIEMOŻLIWE przestało istnieć.
Nie taki był plan na ten wyjazd. Miało być miło i przyjemnie z baśniowymi widokami i małym akcentem wysiłkowym, który mieścił się w granicach normy. Ostatecznie przeszliśmy ponad 30km, które miało w sobie więcej niż 1.524m przewyższenia. Ta wyprawa była formą przebudzenia. Człowieczy mózg, kiedy jest nie ćwiczony, rozleniwia się, traci na szybkości, ostrości i elastyczności. Tak samo jest z człowieczą siłą i odwagą. Schowani w czterech ścianach, poruszając się po ścieżkach komfortu, nie opuszczając tego, co znane, zaczynamy wierzyć, że stać nas tylko na to, co wygodne i bezpieczne. Nie ufamy swojej sile. Nie czujemy w sobie pokładów odwagi. Dopiero stając twarzą w twarz z dyskomfortem, surową niewygodą, przerażającą niepewnością zaczynamy wydobywać z siebie pokłady możliwości. I okazuje się, że MOŻNA. I pojawia się nić porozumienia z własnym Ja. I patrząc w lustrze sobie w oczy, zauważa się pierwszy element zaufania. Nie było łatwo. Nie było przyjemnie. Wiało. Padało. Było zimno. Ale krok był zawsze do przodu. Nie cofnął się. A to daje szansę na DALEJ.
Llwybr Llechi Eryri Section 7: Beddgelert to Croesor - 7.4km - 330m Elevation gain
Llwybr Llechi Eryri Section 8: Croesor to Tanygrisiau - 7.6km - 432m Elevation gain
Comments