Kiedy robisz coś z pasją to zmęczenie, wysiłek, wczesne wstawanie, silniejsze wiatry, krople deszczu na twarzy, woda w butach, głód i inne niewygody tracą na sile i znaczeniu. To wszystko jest mało ważne. To wszystko przemija, jak ciemne chmury na niebie, i pojawiają się chwile, które swoim urokiem chwytają za gardło sprawiając, że oczy stają się wilgotne, a gęsia skórka pojawia się na całym ciele. Ponownie brakuje słów, by wyrazić swój zachwyt. Ponownie się chce objąć swoimi ramionami cały świat. Ponownie pojawia się myśl, że warto iść przed siebie.
Środa i piątek to te mniej porywające wyprawy. Ale i do nich zaczynam się przyzwyczajać. Przeszliśmy już dobre 800km. Niewiele zostało do pierwszego 1000km. Motywacja do działania sama się włączyła. Dodatkowo pożegnaliśmy wiele terenów, po których wcześniej chodziliśmy realizując inne projekty, i teraz zaczyna się to prawdziwe odkrywanie. A to NOWE działa na mnie, jak czerwona płachta na byka i trudno mnie zatrzymać 🙂.
W zeszłym tygodniu chwaliłam się, że udało nam się przejść przez rzekę Mersey, której musieliśmy poświęcić wiele godzin. Dzisiaj mogę napisać, że rzeka Ribble oraz rzeka Douglas, która również stanęła nam na drodze, zostały także "przejścięte" - używając Adama słowotworu.
Pierwszego dnia pojechaliśmy do Lytham St Annes, gdzie zaparkowaliśmy na Bath Street Car Park. Przez króciutką chwilę szliśmy promenadą wzdłuż morza. Potem skręt ku ulicy i od tego momentu zaczęły się manewry, które prowadziły nas albo po podmokłych bądź zalanych ścieżkach, albo po chodnikach wzdłuż różnych miejscowości. Od czasu do czasu nasza droga przeplatała się ze szlakiem LANCASHIRE COASTAL WAY, o którego istnieniu wcześniej nie wiedziałam.
Dosyć mocno wiało, ale temperatura powietrza była całkiem wysoka i w ogóle nie pasowała do października. Regularnie grzęźliśmy w błotach i zapadaliśmy się w soczystych mokradłach. Pomocny był każdy płot. Trzymaliśmy się go kurczowo, dzięki czemu mogliśmy pokonać nie jedną kałużę o rozmiarze jeziora. Wyglądało to dosyć groteskowo, gdy dwie dorosłe osoby, jak małpy w Zoo, wtulały się w metalową siatkę. Potem przyszedł czas na skoki w stylu Indiana Jones. Przed nami pojawił się trawiasty odcinek z wodą i tylko wodą, a pomostem stały się powrzucane opony samochodowe. No to skakaliśmy z jednego kółka na drugie, starając się zachować balans. Gdy nas trasa wyrzuciła na rzeczne mokradła, gdzie nogi się ślizgały po błocie, i co chwilę woda wlewała się nam do butów, to się zbuntowaliśmy i poszliśmy w kierunku ulic, które szczęśliwie miały chodniki. Od tego momentu to się szło. Twarda powierzchnia. Nic nie rujnowało marszowego kroku, i nie zmuszało do przystanków i tworzenia napoleońskich planów, jak przejść przez kolejne grząskie odcinki.
W troszkę głośnych warunkach dotarliśmy do przystani w Preston. Następnie daliśmy się poprowadzić szlakiem RIVERSIDE WALK i doszliśmy do mostu, który był naszą metą.
Skierowaliśmy się do centrum Preston, gdzie jest przystanek autobusowy. Poczekaliśmy na autobus nr 68, bilety kosztowały 4f dla dwóch osób. Po około 50 minutach dojechaliśmy do Lytham St Annes.
W piątek wybraliśmy się do Hesketh Bank. Tego dnia mieliśmy uroczyście przejść na drugi brzeg rzeki. Zanim jednak to miało nastąpić, musieliśmy najpierw obejść rzekę Douglas. Pierwsza godzina wędrówki minęła nam w towarzystwie ruchu samochodowego. Po tym czasie weszliśmy na zielony wał, który prowadził nas wzdłuż rzeki. Trafiliśmy na znaczki RIBBLE WAY, które nie są nam obce i przywołały wspomnienia z tego szlaku. Ponownie było błotnie i mokro. Pola, łąki i polany były totalnie pozalewane. Takie warunki utrudniają wędrówkę, ale szliśmy konsekwentnie przed siebie. W końcu wydostaliśmy się z klimatów z rozlewiskami w tle i znaleźliśmy się ma wąskiej ulicy. Mieliśmy skierować się w lewo, ale na bramie zobaczyliśmy informację, że jest to teren prywatny i się tam nie wchodzi. Musieliśmy zmienić trasę. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki nowemu kierunkowi znaleźliśmy się w Longton. Tam jest Cafe & Bar o nazwie Lemon Tree. A że naszą nową tradycją stało się odwiedzanie lokalnych jadłodalni to chętnie skorzystaliśmy z tego miejsca. Jest ono małe, trochę ciasne, ale bardzo przytulne. Adam zamówił dla nas kawę i bułeczki z rodzynkami, do których dodawany jest słoiczek dżemu i mały pojemnik kornwalijskiego śmietanowego masła. Wybrałam stolik przy oknie. Przyglądałam się jesiennemu wystrojowi, lokalnym, jak i przypadkowym klientom. Było bardzo aktywnie. Kawa smakowała pysznie. Została wypita w towarzystwie dwóch szalonych myszowatych maskotek, które by mi się przydały na co dzień. Co na nie spojrzałam, to świat stawał się mniej poważny.
Ruszyliśmy dalej. Najpierw Hutton, potem powrót na drogę w kierunku rzeki, gdzie przejście przez furtkę było totalnie zalane i żeby móc iść dalej, trzeba było wybrać wersję na dziko, czyli przez pokrzywy. Nie parzyły aż tak mocno, ale kilka ciosów trzeba było przyjąć. Udało się. Nie uszliśmy daleko i ponownie zobaczyliśmy, że nasza kolejna furtka jest otoczona jeziorkiem. Ponownie uratowała nas oryginalna droga przez kolejne pokrzywy. Ale jakież było nasze zdziwienie, gdy wyszliśmy na ulicę i okazało się, że część z niej jest pokryta wodą. Środek wydawał się najpłytszy. Udało się i tym razem.
Poddaliśmy się w momencie, kiedy nasz szlak prowadził wąską ścieżką między dwoma płotami i to przejście również była pod wodą. Można się było jeszcze boksować z tym odcinkiem. Może jakiś płot by nas wspomógł, ale nie mieliśmy pojęcia, co jest dalej? Wycofaliśmy się. W końcu tylko obchodzimy rzekę. Wprowadziliśmy plan B, czyli ulice.
Minęliśmy Penwortham i dalej szliśmy w kierunku Preston. Dotarliśmy do mostu. Kilka pamiątkowych fotek i uroczyście przedostaliśmy się na drugi brzeg. Kolejna rzeka jest dodana do naszej kolekcji. Tym razem na dworcu autobusowym czekaliśmy na autobus nr 2. Koszt biletów niezmiennie 4f za dwie osoby. Czas dojazdu do Hesketh Bank to jakieś 50 minut.
Na Facebook przeczytałam, że IDEALNY TYDZIEŃ POWINIEN MIEĆ: 3 PIĄTKI, 2 SOBOTY, 2 NIEDZIELE. Rzeczywiście na chwilę obecną bym się o tę wersję nie obraziła. Schodzimy ze szlaku mniej bądź bardziej poszarpani, ale mija kilka godzin i już chce nam się iść ponownie. Kolejne zwycięstwa, nowe przygody, perełki w postaci lokalnych jadłodajni dają bogactwo doświadczeń i uczucie rozwoju. Z każdym kolejnym krokiem stajemy się kimś innym. A może jest to kwestia zwyczajnego odkrywania siebie w sobie, które przez lata zostało przysypane i przygniecione codziennymi sprawami? I chociaż mówi się, że podróż jest ważniejsza niż jej cel, z czym się zgadzam, to ja jestem niepoprawnie ciekawa, co jeszcze zobaczę, z czym się zmierzę, i jak to wpłynie na moje JA? Chciałabym jak najszybciej dotrzeć do naszego punktu startowego, czyli Land's End, i powiedzieć ZROBIŁAM TO. I chciałabym wiedzieć, co się w takim momencie czuje, o czym się myśli, co się planuje, kim się staje?
Lytham St Annes - Preston - 24km - 4 godziny i 50 minut - 04.10.23 Środa
Preston - Hesketh Bank - 24.03km - 4 godziny i 51 minut - 06.10.23 Piątek
Comments