top of page

Maryport - St Bees - 40.66km - 9 godzin i 8 minut - 01.12.23 Piątek

Podsumowanie listopadowe projektu Wędrówka dookoła Wielkiej Brytanii: w ciągu ostatnich czterech miesięcy wykorzystaliśmy 43 dni, aby być na szlaku; sumarycznie przeszliśmy 1311.28km, czas to 264 godziny i 1 minuta.


Poszukiwanie noclegu w dogodnym miejscu, planowanie trasy i dzielenie jej na rozsądne etapy, logistyka związana z transportem, decyzje odnośnie tego, kiedy trzeba wstać, kiedy należy jechać, ile kilometrów musimy przejść, jakimi autobusami powinniśmy jeździć, na którym peronie stać i o której godzinie. Ten misz masz zaczął się rozpędzać i nakręcać. Zrobiło się jakoś nieswojo. W powietrzu unosiło się napięcie, presja i wymuszony pośpiech. Oboje czuliśmy, że ta wyprawa przyjmuje nie nasz kształt, że zaczynamy się ograniczać czasem, dniem, odległością, że tracimy wolność, spontaniczność i smak przygody. Nie umieliśmy jeszcze określić źródła nieprzyjemnej aury, ale wiedzieliśmy, że trzeba coś zmienić, aby powrócić do naturalnej radości stawiania kroku do przodu.


Jak mało trzeba, aby stracić z oczu swoją prawdę i pogubić się wśród ścieżek, które samemu się wybiera. Życie nie ma drogowskazów i łatwo jest się pogubić nawet w tym, co się lubi, co ma wartość, co jest potencjalnym szczęściem. Słuchanie siebie i własnego ciała pozwala szybko i sprawnie powrócić na właściwy szlak. Ale, żeby nie zapędzić się zbyt daleko na niewłaściwej drodze, trzeba spieszyć się powoli.


I tak też zrobiliśmy. Postanowiliśmy iść po naszemu. Wiązało się to z tym, że kilka godzin pracy Adama, który zajmuje się techniczną stroną naszych projektów, poszło w śmietnik, ale w imię wolności przełknął tę gorzką tabletkę.


Nastrój nam się automatycznie poprawił, powróciła lekkość w działaniu, w głowie się rozjaśniło i pojawiło się podekscytowanie związane z faktem, że MOŻNA a nie TRZEBA, że CHCEMY a nie MUSIMY.


Piątek zaczął się o 6 00 rano. Wstaliśmy. Nigdzie nie musieliśmy się spieszyć. Nasz wynajęty domek stał blisko morza i tuż przy naszym szlaku. Wyszliśmy wcześnie. Było mroźno. Ludzie na osiedlu skrobali swoje auta, aby móc ruszyć do pracy. Chodniki i ulice mieniły się i migotały w świetle latarń. Ziemia trzeszczała pod butami. Wszystko dookoła było pokryte białą warstwą mrozu. Grudzień i namiastka zimy. Było cichutko, prawie bez wiatru, księżyc jeszcze przez jakiś czas maszerował razem z nami. Ech... chwilo... I jak ją zamienić na dworce autobusowe i stacje kolejowe? To właśnie o poranku świat budzi się do życia i dzieli się swoją magią początku.


Szliśmy z Workington do St Bees. Po drodze przechodziliśmy przez Whitehaven. Od razu nam się spodobało to miasto. Nie wiedziałam, czy mam się na dłużej zatrzymać w porcie, czy iść na plażę, czy kroki skierować w głąb lądu, poznać serce tej miejscowości i wyszukać odpowiednie miejsce na chwilę odpoczynku i relaksu? Najpierw kilka chwil spędziliśmy na promenadzie, a potem ruszyliśmy na poszukiwanie lokalnej kawy. Trafiliśmy na Cross's Coffee Shop. Weszliśmy do środka, Adam zamówił latte, kawałek ciasta cytrynowego i kawałek gingerbread. Usiedliśmy na końcu sali i zaczęła się magia. Kubki z kawą wywołały uśmiech, placki były przepyszne i ciało wraz z duszą upominały się o więcej, otaczały nas starsze osoby, które przyszły do tego miejsca, aby zjeść i porozmawiać ze sobą, a nie na szybko wrzucić do brzucha cokolwiek przy okazji skrolując telefon. Byliśmy w miejscu, które było zwyczajne, otwarte, przyjazne, serdeczne. Atmosfera, która była w środku sprawiała, że nie chciało się tego pomieszczenia opuszczać. Mieliśmy przed oczami żywy przykład, że nie trzeba się spieszyć, że wartość rozmowy z drugą osobą wciąż ma znaczenie, że prosta codzienność i małe przyjemności nadają sens życiu. Zatrzymanie się chociaż na kilka chwil w takiej lokalnej perełce to lekcja, która nie ma ceny. Ja zachowywałam się, jak Chińczyk z aparatem, który zobaczył coś nowego. Robiłam zdjęcia i na pewno wyglądałam egzotycznie. Ale, jak nie pokazać tak wyjątkowego miejsca, które jest schowane gdzieś w bocznej uliczce? Przy wyjściu, Adam wziął dodatkowe dwa kawałki ciasta i podzielił się swoją refleksją, że to miejsce jest magiczne. Ciekawe, co sobie o nas, jako obcokrajowcach pomyśleli hi hi hi!? Ciekawe, czy właściciele tego lokalu, mają świadomość klejnotu, który posiadają? Idąc dookoła Wielkiej Brytanii bywaliśmy już w kilku kawiarniach, jadłodajniach i restauracjach, ale po raz pierwszy byliśmy w miejscu, gdzie naturalność i prawdziwość mieszają się z domowym smakiem i niekłamaną gościnnością.


Powdychaliśmy jeszcze portowego klimatu i ruszyliśmy do St Bees, skąd pociągiem pojechaliśmy do Maryport (8.10f za 2 osoby), i stamtąd zaczęliśmy wracać do domu, czyli do Workington. Po drodze przeszliśmy przez rzekę Ellen, która wypływa ze Skiddaw, rzekę Derwent, jak i Mill Stream. Zbliżał się zmierzch i zaczęło się robić ciemno. Było coraz zimniej, a i pokonane kilometry dawały się we znaki mięśniom i stawom. Zmęczenie jednak nie było tak dotkliwe, aby odebrać nam przyjemność maszerowania dalej. Tego dnia mogliśmy iść przed siebie jeszcze przez kolejnych kilka godzin. Okazuje się, że kondycja jest w głowie. Trasa tego dnia nie była jakoś bardzo szczególna, więc nie unosiłam się na fali pięknych krajobrazów. Pogoda nie była wakacyjna, więc ciepłe słońce i letnie powietrze również nie były elementami, które umilały chodzenie. Kontuzje od czasu do czasu dawały o sobie znać, czyli nie zawsze szło się łatwo. Ale tego dnia byliśmy sobą, niczego nie wymuszaliśmy i totalnie oddaliśmy się rytmowi naszych nóg. Ta wersja po swojemu przypomniała nam, czym jest dla nas wędrowanie. Z tej energii mogliśmy tego dnia ulepić wszystko.







24 wyświetlenia0 komentarzy

Comments

Rated 0 out of 5 stars.
No ratings yet

Add a rating
bottom of page