To była moja pierwsza randka w ciemno ze szlakiem. Wszystko organizował Adam. Siedząc w samochodzie, nie wiedziałam dokąd jedziemy, do jakiego punktu będzie trzeba dojść, ile kilometrów jest do przejścia, jakie jest ukształtowanie terenu? Wszystko było dla mnie tajemnicą.
Lubię niespodzianki. Podróże w nieznane. Czyste kartki, które nie są dotknięte oczekiwaniami. Byłam mega podekscytowana i pozytywnie nakręcona. Nie mogłam się doczekać, aż dojedziemy, wyjdziemy, ruszymy, zobaczymy, poznamy.
Sobotni start to parking przy stacji kolejowej w Millom. Pierwsze kroki zrobiliśmy w poszukiwaniu lokalnej kawiarni, gdzie można kupić kawę i coś do kawy. W centrum, do którego było blisko, znaleźliśmy The Bakehouse - numer budynku to 18. Weszliśmy do środka maleńkiego pomieszczenia, Adam złożył zamówienie i już po chwili dobudzaliśmy się przy porannej kofeinie z dodatkiem cukru w postaci dwóch kawałków nieznanych nam plackowych wypieków. Między jednym a drugim łyczkiem kawy, dyskretnie przyglądaliśmy się tutejszym miastowym. Było dynamicznie i gwarno. Ludzie wchodzili, kupowali, wychodzili spiesząc się do swoich zajęć. Każdy się tu znał. Stali klienci już nawet nie musieli mówić, co chcą, bo dla obsługi było to oczywiste. Uśmiechaliśmy się do siebie. W takich miejscach można poczuć ducha miejscowości, w której się znajdujemy. To tak, jakby oglądać spektakl w teatrze, ale z zaplecza sceny. Wszystko jest naturalne i nie potrzebuje scenariusza.
Nasiąknięci energią lokalnych ludzi ruszyliśmy w drogę. Do morza mieliśmy kilka kilometrów. Szliśmy a to przez park, a to wzdłuż torów kolejowych, a to chodnikiem przy ulicy. Jedna z miejscowości, którą minęliśmy to Haverigg. Potem to już England Coast Path i już prawie plaże, i już prawie otwarte wody. Najpierw trzeba było przejść zatokę. Był odpływ, więc widzieliśmy więcej piasku niż fal. Ale po niedługim czasie dotarliśmy do dłuuugiej plaży z wydmami. A za tymi wydmami pastwiska. A za tymi pastwiskami szczyty angielskich górek. Oczy nie wiedziały, gdzie patrzeć. Przed siebie, aby nacieszyć wzrok niekończącą się plażą... na lewo, aby wpatrywać się w morski horyzont... czy na prawo, gdzie pagórkowata sceneria malowała niezwykły krajobraz? Silecroft Beach zrobiła na nas duże wrażenie i nawet kamieniste odcinki nie odebrały temu miejscu uroku. To, co mnie zaskoczyło, to pustka. Kilometrowa przestrzeń była cała dla nas.
Zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno można tędy iść? Dopiero, jak spotkaliśmy kilka pojedynczych osób to stwierdziłam, że chodzenie w tym miejscu jest raczej legalne. Wędrówka po jakby dzikiej, opuszczonej plaży dawała wiele przyjemności. Kilometry mijały w błyskawicznym tempie. Apetyt na poznawanie tego, co jest za kolejnym zakrętem przybierał na sile. I znowu pojawiła się myśl, jakby to było pięknie móc po prostu iść i skończyć dopiero, jak dojdzie się do mety. Moja głód zobaczenia, co jest dalej rośnie każdego dnia i ciężko mi go wyciszyć w te dni, kiedy dom i praca są na pierwszym miejscu.
Przyszedł moment, kiedy musieliśmy skręcić, przejść przez mostek i podążać zupełnie inną drogą. To był czas, kiedy rozpoczął się proces przejścia przez rzekę Esk. Najpierw drewnianymi schodami w górę, potem mała pomyłka i Adam poprowadził mnie po osuwającej się w dół ścieżce, ale po chwili się cofnęliśmy, przeszliśmy przez bramę i kontynuowaliśmy naszą trasę idąc przez pole, na którym pasły się owce. Następny etap był niespodzianką, bo droga została zamknięta i musieliśmy zrobić obejście. Doszliśmy do Bootle, a potem to już kilometry ulicy, która nie była zbyt często uczęszczana. Dookoła nas tereny wojskowe, więc szliśmy i szliśmy, i niewiele się działo. Humory dopisywały. Szło się lekko. Nie było wielkiego zmęczenia. Koniec był już blisko. Jeszcze tylko przedostać się na drugi brzeg rzeki i metę mamy w zasięgu ręki.
Doszliśmy do znaku Public Bridleway Ravenglass via Tidal Ford. Tu miała być ścieżka, po której mieliśmy przedostać się na drugą stronę. Zamiast drogi był muł i całkiem szerokie koryta wypełnione wodą. Utknęliśmy. Odcięło nas. Zabrali nam drogę. Zrobiłam próbę wejścia na muł, ale jak zaczął mnie wciągać to się szybko wycofałam. Nie wiedzieliśmy, czy ta błotna masa jest głęboka? Nie wiedzieliśmy, na ile głęboka jest rzeka, która płynęła przed nami? I nie wiedzieliśmy, kiedy jest przypływ. Kuszący był most kolejowy, przy którym staliśmy, ale nawet nasze spontany mają swoje granice.
Cały czar trasy został przyćmiony. Miało być tak pięknie, sprawnie i łatwo. Ponownie wersja kanapowa nie pokryła się z wersją rzeczywistą.
Zaczęłam myśleć. Jakie mamy opcje? Możemy wrócić do Bootle, ale to nie rozwiązuje problemu. Pytam Adama, czy jest inna droga, która prowadzi do Ravenglass? Po chwili słyszę, że jest, ale po pierwsze, to jest dodatkowych 6 mil (jakieś 10km), po drugie, trzeba iść ruchliwymi ulicami. Poza tym, pociąg na pewno mamy o 16 50, a jest godzina 15 00. To musiała być szybka decyzja. 10km robimy średnio w 2 godziny, więc jak przyspieszymy to może uda nam się nadrobić to brakujące 10 minut. Byliśmy już po 27km i wersja szybkiego marszu na odcinku 10km na pewno się na nas odbije, no ale chyba warto.
Wystartowaliśmy, jakbyśmy brali udział w maratonie. Wskazówki Korzeniowskiego zostały wprowadzone, więc faktycznie tempo mieliśmy dobre. Krajobraz do tego wyścigu z czasem mieliśmy z najwyższej półki, a ja nie mogłam sobie pozwolić na zbyt wiele przystanków, aby robić zdjęcia. Każda minuta była ważna. Początkowo mieliśmy chodnik przy ulicy, potem musieliśmy się wmieszać w ruch samochodowy. Przeszliśmy przez most nad rzeką Esk. Przeszkoda pokonana. Na dworzec kolejowy dotarliśmy z zapasem 20 minut. Mogliśmy się wyciszyć, unormować oddech, odpocząć. Po chwili usłyszeliśmy komunikat, że pociąg 10 minut się spóźni. I było tak gnać? Cierpliwie czekaliśmy.
Po powrocie do domu zajrzałam do zapisków, które prowadzi Paul Hills na swoim blogu o nazwie A 5000 mile walk. On podobnie, jak my, chce obejść Wielką Brytanię w przerwach między domem a pracą. Chciałam sprawdzić, jak poradził sobie z rzeką Esk? To był październik 2021. Paul założył nowo zakupione sandały, podwinął wysoko spodnie, wziął do ręki długi kij i przeszedł na drugi brzeg. Z mojej strony szacun. Nie wiem, czy bym się zdecydowała na taki akt odwagi?
Z jego Relacji dowiedziałam się, że każdy inaczej radzi sobie z pokonaniem tej rzeki. Są tacy, co przeszli przez muł i wodę wliczając w to Paul-a... ktoś przeszedł przez kolejowy most, ale to był czas strajku i pociągi nie jeździły... Ruth Livingstone i David Cotton, tak jak my dokładali do swojej trasy 10km.
Okazuje się też, że jest grupa ludzi, która próbuje wywalczyć przejście dla pieszych na drugą stronę rzeki Esk, które będzie proste i bezpieczne, ale nie ma na to funduszy.
Przygody, niespodzianki, sytuacje, które wydają się nie mieć wyjścia nadają pikanterii wyprawie. Gdy zderzamy się ze ścianą to nie jest przyjemnie. Ale już po kilku dniach pojawia się dystans i tego typu sytuacje stają się kolorowymi wspomnieniami, które wywołują uśmiech.
Comments