IF YOU WANT TO FLY, GIVE UP EVERYTHING THAT WEIGHS YOU DOWN. Z taką pamiątką powróciliśmy z naszej kolejnej wyprawy, która wchodzi w skład projektu wędrówki dookoła Wielkiej Brytanii. Owa złota myśl wisiała sobie w kuchni wynajętego przez nas mieszkania i programowała mój umysł. Mówi się, że świat podsyła nam to, czego akurat potrzebujemy. Wystarczy mieć oczy uważnie otwarte, przestać patrzeć i zacząć widzieć, a na szlaku zwanym życiem zaczną pojawiać się drogowskazy. I to takie indywidualne. Szyte na miarę. Potem to już kwestia słyszenia, a nie słuchania, trafnej interpretacji napotkanych wskazówek i element zaufania do samego siebie. Prawda jak ta powyżej może motywować, inspirować, nadać nowy kierunek. Można się w nią wczytywać. Można się nią zachwycać. Może stać się odkryciem na miarę początku. Ale to dopiero podjęte decyzje i konsekwentne działanie przynoszą zmiany, które pozwalają na wzbicie się ku błękitnemu niebu i rozłożenie skrzydeł. Dopiero wtedy dotyka się przestrzeni, która smakuje wolnością i pachnie możliwościami.
Przygotowania do wyjazdu miały ten sam schemat jak ostatnio. Praca, dom, masaż dla wciąż bolących pleców, pakowanie się do walizek, spacer z psem, ładowanie wszystkiego do auta i start ku miejscom, które częściowo już oswajaliśmy dwa tygodnie wcześniej, kiedy wybraliśmy się do Cardiff. Tym razem zdecydowaliśmy się na tereny w Newport, bo tam prognoza pogodowa nie przewidywała deszczy. Poza tym brak przewyższeń był też istotnym argumentem, bo ta moja niedyspozycja fizyczna zaczęła mocniej dawać się we znaki i nie pozwala na wszystko, czego by dusza pragnęła. Dojazd do celu troszkę nas zmęczył, ale jak już dotarliśmy na miejsce, odnaleźliśmy nasze mieszkanie, wnieśliśmy nasze pakunki do środka, to wyluzowaliśmy i zaczęliśmy nasiąkać przygodą. Włączyła się ciekawość zobaczenia tego, co jest dalej, radość z możliwości odkrywania nowego, i zadowolenie z progresu, który zauważalnie się maluje na mapie Wielkiej Brytanii.
W piątek raniutko ruszyliśmy z Newport do Caldicot. Przez pierwszych kilka kilometrów maszerowaliśmy pod osłoną nocy.
Newport w swojej rozświetlonej kreacji prezentował się wyjątkowo. Ciężko było oderwać od niego wzrok. Zaspane miasto miało w sobie jeszcze wiele spokoju. Żadnego pośpiechu, niewiele dźwięków, ograniczone bodźce i brak niedoskonałości. Wędrowaliśmy wzdłuż rzeki Usk i z uśmiechem patrzyliśmy na drugi brzeg, po którym chodziliśmy kilka tygodni wcześniej.
Kierowaliśmy się ku ujściu. Minęliśmy odcinki przemysłowe, łąki w pobliżu rzeki, kilka miejscowości i nagle pojawiła nam się otwarta przestrzeń należąca do Bristol Channel. Było dużo wody, która płynęła dynamicznie i miała co nieco do powiedzenia. Z przyjemnością się na nią patrzyło i się jej słuchało. Udzielała nam się jej energia i żywiołowość. Rytmicznym krokiem przesuwaliśmy się przed siebie, mijając East Usk Lighthouse.
Kiedy weszliśmy na tereny podmokłe należące do Newport, to byliśmy jeszcze pełni werwy i optymistycznie patrzyliśmy w przyszłość. Kilometry, które już przeszliśmy, minęły nam szybko dzięki krajobrazowym zmianom, i mieliśmy nadzieję, że różnorodność obrazów zostanie zachowana. Ale, jak pierwsze kroki postawiliśmy na zielonym wale, to ziarno wątpliwości zostało zasiane. Kształt dalszej drogi był pod znakiem zapytania. I faktycznie. Do pokonania było 13 kilometrów w wersji monotematycznej.
Wcześniejsze doświadczenie ze spacerami po nic niewnoszącej ścieżce, troszkę nas zaprawiło w tego typu bojach i byliśmy bardziej odporni na zastałe warunki, ale i tak nie było lekko. Kiedy idziemy i kompletnie nic się nie dzieje, to zaczyna się walka na poziomie mentalnym. Wygrać, to znaczy nie zgasnąć. Do końca mieć podniesioną głowę i zachować pogodę ducha. Było wielkie ufff, kiedy stanęliśmy na peronie w Caldicot, który również był jakby nigdzie, ale ten fakt już nie miał znaczenia. Za chwilę miał przyjechać pociąg i zabrać nas do samochodu, który zawiezie nas do domu na regenerację ciała i ducha.
Szlaki długodystansowe wymagają nie tylko kondycji fizycznej, ale również odporności psychicznej. Dobrze, że są sposoby, aby odbudowywać siłę w obu przypadkach. Nogi po przejściu 34 kilometrów tak mocno nie bolały. Im miał wystarczyć odpoczynek i przespana noc. Bardziej musieliśmy się zatroszczyć o morale mentalne. W naszym przypadku receptą na wszelkie napotkane zło i negatywną energię, która jest pasażerem na gapę, jest dobre jedzonko. Najedzony i rozpieszczony brzuszek, który znajduje się w błogim stanie, potrafi rozproszyć ciemność, i figlarna ochota, aby coś zrobić i gdzieś pójść, wychodzi na prowadzenie.
Na sobotnim szlaku nie mogłam się pozbyć ciężaru piątkowego obżarstwa. Lubię jeść, ale generalnie nie jadam ogromnych porcji. Tylko że po tych kilometrach przemaszerowanych na wale, który nie miał końca, smak gonił smak. I tak kurczaka w curry zmieszałam z zapiekanką z tuńczykiem (kasza + tuńczyk + zupa grzybowa - całość zasypana serem), a na koniec Adam jeszcze podał tosty z kawałkami kurczaka i serem, i też zjadłam. Mówiąc szczerze, taka ilość jedzenia to dla mnie menu na dwa dni. A ja to pożarłam w jeden wieczór. Ociężała wlokłam się przez prawie 25 kilometrów. Cóż, człowiek jest starszy, ale nie oznacza to, że jest też mądrzejszy :-). Oby ta lekcja z zachłanności została mi dłużej w pamięci.
Poranek w sobotę zaskoczył nas niską temperaturą. Zanim ruszyliśmy samochodem do Chepstow, Adam najpierw musiał poskrobać szyby auta. Niebo tego dnia miało kolory różu i fioletu. Prezentowało się po królewsku.
Nasz punkt startowy rozpoczęliśmy w dopiero co otwartej kawiarni Costa. Pani jeszcze lekko zaspana nie była chyba zbytnio zadowolona, że jeszcze drzwi dobrze nie otworzyła, a już dwóch takich ubłoconych ludzi włazi jej do środka. Ale Adamowi udało się sprawić, że się kobitka uśmiechnęła. Powiedział jej, że dla niego ta poranna kawa to znak, że już zaczęła się nowa przygoda. Dostaliśmy pyszną latte, o czym przy wyjściu naszej niedobudzonej pani powiedzieliśmy, a ta ponownie się uśmiechnęła. Relaksik miał ograniczony czas, bo pociąg odjeżdżał nam o konkretnej godzinie. Do Caldicot nie jechaliśmy długo. A tam powrót na wał. Zbliżaliśmy się do Prince of Wales Bridge, który wygląda, jakby był z filmu. Długi, masywny, imponujący, oskarowy. Był on główną scenerią na piątkowym szlaku, ale w sobotę mieliśmy go na wyciągnięcie ręki.
Znaki Wales Coast Path prowadziły nas przez różne zakamarki. Ta zabawa w podchody sprawiała, że szło się na wesoło. Mijaliśmy miejsca, które nas zatrzymywały, wywoływały uśmiech, edukowały.
A potem zaczęły się pola. Zabłocone, rozdeptane przez krowy, zalane wodą. Wydostać się z nich nie było łatwo. Nie jeden znak zapytania pojawił się w głowie, czy faktycznie zdołamy przejść ten odcinek? Pole golfowe stało się wybawieniem, kiedy musieliśmy obejść stado krów. I znowu pola. Jak wydostaliśmy się na ulicę, która prowadziła w stronę Chepstow, to mogliśmy zacząć oddychać swobodniej.
I doszliśmy do końca. I skończyły się drogowskazy. I zaczął się dobrze nam znany szlak Offa's Dyke Path. I byliśmy w zupełnie innym miejscu, niż powinniśmy być według rozrysowanej przez Adama trasy.
I nie wiedzieliśmy, co się wydarzyło? I nie wiedzieliśmy, gdzie dalej iść? Połączenia w mózgu pracowały szybko i ciężko. Po kilku minutach, kiedy tak chodziliśmy w prawo, w lewo, do przodu i z powrotem, zapaliła mi się lampka. Eureka. My zwyczajnie doszliśmy do końca Walii.
Znaki Wales Coast Path doprowadziły nas do granicy Anglia-Walia. Teraz musieliśmy powrócić na szlak dookoła Wielkiej Brytanii i przejść mostem przez dwie rzeki: River Wye i River Severn.
Most przeszliśmy dwukrotnie. Idąc do przodu, a następnie cofając się do samochodu. W wielu miejscach były zawieszone tabliczki Samaritans z treścią: Talk to us, we'll listen. Whatever you're going through, you don't have to face it alone. Pierwszy raz też zobaczyliśmy telefony należące do tego charity. To nas troszkę zmroziło.
Mosty, próby samobójcze, odbieranie sobie życia, ogromna samotność, wielki brak sił, dno, od którego ciężko się odbić. Szłam te niecałe dwa kilometry w jedną stronę, a potem w drugą. Od telefonu do telefonu. Wpatrywałam się z wysokości w wiry rzeczne.
Zastanawiałam się, ile osób przyszło na ten most w zupełnie innym celu niż ja? Życie podobnie jak szlak wymaga nie tylko siły i sprawności ciała, ale także tej umysłowej, psychicznej, emocjonalnej. Most opuściłam w nastroju refleksyjnym. Ostatnie spojrzenie na telefon. I myśl, aby przełamać ciszę. Bo tak, jak można przeczytać na stronie Samaritans, to milczenie zabija, a mówienie o myślach samobójczych ratuje życie.
Niedziela była w wersji na turystę. Plecy bolały mocniej. Chodziło się trudniej. Mój entuzjazm się wyciszył i wypłaszczył. Pojechaliśmy samochodem do Port Talbot, zaparkowaliśmy przy stacji kolejowej, i poszliśmy do Swansea.
Jak wydostaliśmy się z krajobrazów fabryk i kominów, z których wydostawała się ogromna masa dymów, to zaczęła się promenada. Prowadziła wzdłuż Aberavon Seafront. Mijaliśmy w tym miejscu całkiem sporo ludzi. Surferzy, osoby morsujące, właściciele psów ze swoimi pupilami, rodziny z dziećmi. Woda w tym miejscu miała roztańczone fale, które regularnie wyskakiwały w górę. Ech... tego brakowało. Tej energii, tego szumu, tych odgłosów zderzających się fal.
Zresetowaliśmy się troszkę i byliśmy gotowi na przejście przez rzekę Neath.
Potem idąc przy głównych ulicach, dotarliśmy do Swansea, skąd pociągiem powróciliśmy do naszego miejsca startowego. Gdzieś po drodze znaki poprowadziły nas nad kanał, którym powinniśmy dojść do celu, ale tak jak pierwsze rozlewisko udało się pokonać, tak drugie już nam odcięło ścieżkę, i musieliśmy się cofać. Bliższe poznanie Swansea zostawiliśmy sobie na następny raz. Tym razem chcieliśmy jeszcze raz pojechać do Cardiff i pooddychać atmosferą stolicy Walii. Zamek nadal robił ogromne wrażenie, zapachy z niezliczonej ilości restauracji i knajpek zaostrzały apetyt, różnorodność sklepów kusiła ofertami, ale to, co mnie najbardziej zachwycało, to połączenie architektury wieżowców z budynkami historii. Dwa światy. Przeszłość i teraźniejszość egzystują obok siebie, wtapiają się, uzupełniają, tworzą obrazy, na które patrzy się z zadumą. Nasyciłam się tym miejscem. Nie spiesząc się, kilkakrotnie chodziłam po tych samych uliczkach. Chciałam wchłonąć jak najwięcej. Zatrzymać się w biegu to wartość, która nie ma ceny.
Odkrywanie świata to moja pasja, która mnie buduje, rozwija, jest sensem dnia. Pasja, która otwiera furtkę do przygody i nadaje życiu kolory, smaki, zapachy. Pasja, która zmienia, otwiera, wzrusza, pcha do przodu. Pasja, która daje, i którą można się dzielić. Wędrując przed siebie, chcę więcej, widzę wyraźniej, pozbywam się granic, staję się bardziej odważna. Z wyprawy wróciliśmy z 83km. Słabo jak na trzy dni na szlaku. Dwa tygodnie temu przywieźliśmy 103km i to już daje satysfakcję, a także apetyt na więcej. Ale z dyskopatią się nie kłóci. Ewentualnie negocjuje. Przed nami nowa rzeczywistość z dolegliwością w tle. Miało być dalej, a jest ławka rezerwowych. Odnaleźć się w świecie ograniczeń jest wyzwaniem. Niebo spadło mi na głowę. Ziemia się osunęła pod nogami. I nie bardzo mogę się podpisać pod popularnym sloganem, że CHCIEĆ TO ZNACZY MÓC. Bo ja chcę. I to dużo. Ale chwilowo nie mogę iść tam, gdzie chcę i jak chcę. Moja nowa droga nie ma drogowskazów. Będę szła na oślep, podpierając się intuicją. Zbłądzę pewnie nie raz. Może się potknę. Może się przewrócę. Ale plan jest, aby wstać, iść przed siebie i nadal przyglądać się światu. Mówi się, że wszystko jest po coś. Dzisiaj oglądając wywiad z Jackiem Walkiewiczem usłyszałam, że "życie rozumiesz wstecz, a przeżywasz wprzód" i jeszcze, że "ludzie szybko biegną przez życie, żeby ich smutek nie dogonił". Ja nie mogę biec. Smutek ma szansę mnie dogonić. Ale może to spotkanie jest też potrzebne...
Za nami jest 6 miesięcy z projektem wędrówki dookoła Wielkiej Brytanii. Przeszliśmy 1.706.43km, wykorzystując 58 dni. Zajęło nam to 345 godzin i 13 minut.
Newport - Caldicot - 34.11km - 7 godzin i 6 minut - 26.01.24 Piątek
Caldicot - Chepstow - 26.15km - 5 godzin i 14 minut - 27.01.24 Sobota
Port Talbot - Swansea - 23km - 4 godziny - 21 minut - 28.01.24 Niedziela
댓글