top of page

Ogmore by Sea - Monknash; Barry - Monknash; Swansea - Parkmill; Bridgend - Ogmore by Sea

Kiedy spisałam kilometry z ostatniej wyprawy dookoła Wielkiej Brytanii i dodałam je do tych wcześniejszych, okazało się, że sumarycznie nasze nogi przeszły na tym szlaku ponad 2500km. Nie wszystkie z nich są tymi kilometrami do przodu. Zdarzały nam się powroty po własnych śladach albo Adam rysował odmienną trasę, którą wykorzystywaliśmy, aby dotrzeć do punktu startowego. Fakt jednak jest taki, że już spory kawałek wybrzeża przedreptaliśmy. Daliśmy mu 91 dni, w tym ponad 500 godzin z naszego życiorysu, nie jedną parę butów, kilka łez wzruszenia, determinację, która pchała albo ciągnęła nasz krok. Wspomnień, obrazów, doświadczeń, upadków i uskrzydlonych wzlotów również było nie mało. Na początku, w lipcu 2023 roku, zastanawialiśmy się, czy ten projekt nie jest za długi, jak na nas. Nie wiedzieliśmy, czy nasza potrzeba zmiany, która jest wpisana w nasze DNA, udźwignie tygodnie, miesiące, a nawet lata, które planowaliśmy spędzić na konsekwentnym kontynuowaniu realizacji tego samego zadania? Nie umieliśmy przewidzieć, jak się zachowamy, kiedy zrobi się daleko i konsumpcja finansowa wzrośnie. Kiedy bycie na szlaku będzie rzadkim rarytasem, a nie regularnym bywaniem. Kiedy postęp zwolni i nie będzie miał już takiego wpływu na motywację. Prawda nas zaskoczyła. Minęło 10 miesięcy od dnia, kiedy pojechaliśmy do Land's End i rozpoczęliśmy naszą przygodę. Apetyt rośnie, a nie maleję, chce się więcej, a nie mniej. Zaprzyjaźniliśmy się z tą drogą. Dzielimy z nią nasze smutki i radości. Morze traktujemy, jak dobrego znajomego, z którym ciężko się rozstaje, do którego biegnie się z przyspieszonym biciem serca na kolejne spotkanie. Kiedy widzę przestrzeń morską, uśmiech sam pojawia się na twarzy i nie mogę się doczekać, aby zobaczyć, gdzie mnie nogi poniosą.


Tak właśnie było w czwartek (06.06.24), kiedy podjechaliśmy do Ogmore by Sea. Wyszłam z auta i zobaczyłam pełnię morza. Było go jakoś dużo, tak pod korek, jakby się miało przelewać... wylewać. Ruszając przed siebie, napotkaliśmy znaczki Wales Coast Path i poczułam się, jak w domu, jak u siebie, jak na spotkaniu z dawno niewidzianymi znajomymi. Czy można nawiązać z morzem nić przyjaźni? Czy można oswoić żywioł? Czy można zakochać się w rozkołysanej sile? Czy można dać się pochłonąć potędze? Odpowiedź wydaje się być twierdząca. Kiedy spędza się z wodą tyle czasu, człowiek zaczyna nie tylko do niej mówić, ale także uczy się jej słuchać.





Czwartkowy popołudniowy spacer był rekonesansem i poznaniem terenu. W piątek (07.06.24) pojechaliśmy do Barry. Naszym zadaniem było dojść do miejsca, w którym skończyliśmy dzień wcześniej. W ten sposób mieliśmy uzupełnić kolejny puzzel ze szlaku. Pogoda o poranku dzieliła się słońcem i błękitnym niebem. Szło się więc przyjemnie, lekko i radośnie. Dostępu do morza nam nie brakowało. Otwarta i lekko wzburzona przestrzeń próbowała się zmieścić w myśli. Wyobraźnia odpływała do zakątków, do których by człowiek dopłynął, gdyby dał się ponieść falom.





Kiedy doszliśmy do Rhoose Point, który jest najbardziej wysuniętym na południe punktem w Walii, warunki atmosferyczne zaczęły się załamywać. Zrobiło się szaro, wietrznie i mokro. Do tego natrafiliśmy na informację, że ścieżka, która miała nas poprowadzić w górę, jest zamknięta. Byliśmy już troszkę zmarnowani i nie bardzo nam się chciało robić obejścia. Z doświadczenia wiemy, że czerwony znak z napisem FOOTPATH CLOSED to jedno, a rzeczywistość to drugie. Zaryzykowaliśmy. Zignorowaliśmy ostrzeżenie i poszliśmy dalej. Dało się. Klif był oberwany, ale nie na tyle, aby podążanie ścieżką było mega niebezpieczne. W jednym kawałku doszliśmy do planowanego miejsca. Spięliśmy odcinek w całość.





Potem przez pola skierowaliśmy się do Monknash, gdzie musieliśmy znaleźć przystanek autobusowy. Troszkę czasu nam to zajęło. Jak dobrze, że autobusy się czasami spóźniają. Byliśmy dwie minuty po czasie i były dwie opcje: albo autobus przyjedzie, albo czekamy i czekamy na kolejny.



Przyjechał. Z ulgą usiadłam i dałam się zawieźć do Barry. Nie spodziewałam się tylko, że ta część wyprawy również może stać się przygodą. Koszt biletu za osobę to 3f. Natomiast wycieczkę krajoznawczą, jaką nam kierowca zafundował, była warta dużo więcej. Do jakiej wioski my nie zajechaliśmy, do ilu miejsc zwrotnych my się nie skierowaliśmy. Minęła godzina, a my byliśmy wciąż w drodze. Adam z uśmiechem na twarzy oznajmił, że jesteśmy już w Barry. Cóż... Moja odpowiedź była taka, że temu autobusowi już nie ufam. I faktycznie, minęło jeszcze pół godziny, zanim mogliśmy wyjść na swoim przystanku.


W sobotę (08.06.24) skusiliśmy się na Swansea. Pod koniec stycznia szliśmy do tego miasta z Port Talbot. Miejsce to ma dla mnie szczególne znaczenie. Stąd Christian Lewis rozpoczął swoją epicką wędrówkę dookoła UK. Czytając jego książkę Finding Hildasay, byłam na etapie zastanawiania się, czy podjąć się projektu przejścia dookoła Wielkiej Brytanii. Chłonęłam jego opowieść całą sobą. Ta historia na pewno dodała kilka swoich groszy, które umocniły moją decyzję, aby podjąć się wyzwania. Ta wyprawa zmieniła życie Chrisa... może i dla mnie będzie pewnego rodzaju azymutem... a na pewno źródłem poznania siebie bliżej. I tak mi został sentyment do Swansea. Chciałam dotknąć miasto autora książki, pójść jego śladami, poczuć jego rzeczywistość.





Pierwsze naście kilometrów to płaskie stąpanie po chodnikach i promenadzie. Trafiliśmy na maraton, w którym brali udział wszyscy. Rodzice z dziećmi w wózkach, szkolne towarzystwo, początkujący, profesjonaliści, starsi, młodsi, mniej i bardziej wysportowani. Atmosfera na szlaku przy takich wydarzeniach zawsze przybiera na sile i budzi moją empatię. Ta budzi determinację. Ta budzi motywację. Zainspirowana wolą walki biegaczy, pożyczam sobie od nich potrzebną energię i pewniej idę dalej. Jest wyzwanie, siła, mocowanie się ze sobą, potrzeba osiągnięcia celu, zwycięstwo, sukces. Coś niesamowitego się dzieje na odcinku, kiedy człowiek coś zaczyna i kończy w wyznaczonym przez siebie punkcie. Sprawczość. To słowo ma moc.





Doszliśmy do klifów i przestrzeni AONB (Area of Outstanding Natural Beauty). Zaczął się nowy rozdział. Taki z widokami i krajobrazami, które są warte każdego podejścia i zejścia. Zatoki, plaże, morze po horyzont. Ścieżka była typowo turystyczna. Przecudowny spacer. Mieniące się w słońcu morze. Chmury na niebie przesuwane wiatrem. Żaglówki, motorówki, kajaki. Bujna i soczysta zieleń. Ukwiecone łąki. Doszliśmy do Pennard. A tam przywitały nas łagodne krowy, pole golfowe, ruiny zamku.



Idąc dalej, dotarliśmy do Parkmill, wioski położonej na półwyspie Gower. Przeszliśmy przez Gower Heritage Centre i dotarliśmy do przystanku autobusowego. Godzina czekania. Przystanek to słupek przy ruchliwej drodze. Nie było gdzie tyłka zawiesić. Poszliśmy się ukryć na parkingu samochodowym, który był po drugiej stronie ulicy. Usiedliśmy na trawie za autobusem i cierpliwie czekaliśmy. Cena biletu za tę przejażdżkę to już nie 6f za dwie osoby, ale ponad 12f. Ale autobus był tego wart. Szybko i sprawnie dowiózł nas na miejsce.


W niedzielę (09.06.24) wracaliśmy do domu. Ale zanim to zrobiliśmy, chcieliśmy zamknąć nieukończone sprawy, czyli rzekę River Ogmore. Jeden z jej brzegów już przeszliśmy, ale został drugi. A z rzekami jest tak, że z nimi nigdy nic nie wiadomo. Zawsze jest ryzyko, że pojawią się przeszkody, które trzeba wziąć na klatę. Tak też było tym razem. Szliśmy na luziku, pewni swego. Boiska, łąki lasy. Zaczęły się pola ze zbożem. Ścieżka na obrzeżach była przedeptana, więc krok był niezmącony.




I nagle płot, kolejne pole, stado koni, domy. W takich warunkach bezczelność korzystania z czyichś posesji ma swoje granice. Wycofaliśmy się. Adam wypatrzył tajemnicze przejście nad rzekę. Takie zarośnięte i prawie wcale niewidoczne. Przebiliśmy się przez pokrzywy i zadowoleni, ukradkiem szliśmy równolegle do zakazanych pól. Pięknie było przez chwilę. Cisza, dzicz z Narnii, wijąca się rzeka. Tylko że droga doprowadziła nas do bramy z napisem PRIVATE. Czyli ten las też był czyjś. Tu już musieliśmy skakać przez furtkę i z pewną niepewnością przejść przez prywatne, a może nieprywatne łąki i dotrzeć do ulicy.





Tam zobaczyliśmy znaczki Wales Coast Path i się ich trzymaliśmy. Doszliśmy do ujścia rzeki. Pięknie się prezentowało. Przystanęliśmy na chwilę i zabraliśmy się za powrót.

Tym razem niespodzianką było przejście przez rzekę. Zamiast pomostu była linia większych kamieni, które w czasie przypływu są zalane. No cóż. Było ciepło, wracaliśmy do auta. Nie taka przeszkoda miała nas zmusić do zmiany planów. Na drugi brzeg przeszliśmy na mokro :-).




Wracaliśmy. W głowie kalejdoskop czterech dni tworzył przypadkowe obrazy i przywoływał chaotyczne wspomnienia. Bogactwo przemaszerowanych prawie 100km to nigdy nie jest coś pojedynczego. Ilość emocji, wydarzeń, poznanych nowych miejsc zawsze się miesza, jak kulki w maszynie losującej. Człowiek uśmiecha się do każdego wyrwanego fragmentu. Wszystko miało swoje znaczenie, swój przekaz, indywidualny wpływ. Czasami wydaje mi się, że czas płynie za szybko i zamazuje wartość chwili, przygniata ją, lekceważy, nie pozwala zostać na dłużej. Staram się zachować równowagę w tym kilometrowym biegu. Nie umniejszać kolejnym klifom, zatokom, plażom widzianym wiele razy. Nie pomniejszać wartości wiejskiego uroku pól, łąk i pastwisk. Nie osłabiać energii lasów czy parków. Nie ignorować miast, miasteczek, promenad. Zauważać wydarzenia, symbole, historię. Tym wszystkim jest moja opowieść, która nadaje mi nowy kształt, która czasami mnie ciągnie, czasami pcha, a w innym momencie pozwala dryfować, unosić się na fali wrażeń.



Ogmore by Sea - Monknash - 12.33km - 2 godziny i 45 minut - 06.06.24 Czwartek

Barry - Monknash - 34.31km - 7 godzin i 21 minut - 07.06.24 Piątek

Swansea - Parkmill - 27.7km - 6 godzin i 28 minut - 08.06.24 Sobota

Bridgend - Ogmore by Sea - 15.65km - 3 godziny i 14 minut - 09.06.24 Niedziela









10 wyświetleń0 komentarzy

Komentarze

Oceniono na 0 z 5 gwiazdek.
Nie ma jeszcze ocen

Oceń
bottom of page