top of page

Porth Neigwl - Aberdaron; Maryport - Mawbray - 18 i 19.05.24 - Sobota i Niedziela

Szukanie dziur, które możemy załatać w naszym puzzlowatym szlaku, i które mieszczą się w kategorii jednodniowego wyjazdu bez całej otoczki logistycznej związanej z organizacją noclegu, jest już coraz trudniejsze. Zgranie takiej spontanicznej wyprawy z pogodą, dodatkowo podnosi poprzeczkę poziomu trudności wykonania tego zadania. Ale tym razem jeszcze wyszperaliśmy miejscowości, do których mogliśmy pojechać na kilka godzin, aby nacieszyć się wybrzeżem i dołożyć kilka kilometrów do naszego projektu przejścia Wielkiej Brytanii dookoła.


W sobotę pojechaliśmy do Porth Neigwl, zatoki położonej na południowym wybrzeżu półwyspu Llŷn w północnej Walii. Planowaliśmy dojść do Aberdaron, skąd autobusem mieliśmy dojechać w pobliże parkingu, na którym się zatrzymaliśmy.



Wyszłam z auta. Wspomnienia się odezwały. W tym miejscu rozchodziły się nasze drogi z uczestniczkami biegu She Ultra. Nasza wędrówka w tych okolicach przez wiele kilometrów pokrywała się z trasą ultramaratonu, który się wtedy odbywał. Pamiętam, jak szłam przed siebie, a w powietrzu unosił się zapach wytrzymałości i determinacji kobiet, siły szlaku i potęgi morza. Marsz w takiej atmosferze to niezwykłe emocje, których się nie zapomina.


Ruszyliśmy ulicą przed siebie. Pogoda była przyjazna. Zrelaksowani stawialiśmy kroki do przodu. Błękit nieba pięknie komponował się z wiejskimi terenami, które zajmowały przestrzeń wszerz i wzdłuż. Słonko grzało. Ukwiecone pobocza bzyczały dynamiką życia. W takich chwilach napięcie wszystkich mięśni znika. Instynkt samozachowawczy odpoczywa. Jest pozwolenie na bycie tu i teraz.



Beztroska aura nie trwała jednak wiecznie. Szlak wyprowadził nas w pola, a tam wiadomo, krowy. Stanęliśmy przy pierwszej furtce i wpatrywaliśmy się w stado byków. Kolejne przejście było po drugiej stronie pastwiska. Kiedy zostaliśmy zauważeni, zwierzaki zebrały się w jedną grupę i czujnie się w nas wpatrywały. Patrząc tak sobie w oczy, analizowałam z Adamem nasze opcje. Mogliśmy iść bliziutko płotu i obserwować, czy byki się nami zainteresują? Jeśli nie, to luzik. Obierzemy azymut na bramkę i szybciutko pójdziemy do przodu. Jeśli jednak by się te masywne stworzenia zaczęły do nas zbliżać, to jest plan skakania przez płot na inne pole z owcami. Nasze rozważania rozświetliły się nadzieją, kiedy byki zaczęły iść w górną część pola i pięknie odsłoniły naszą furtkę. Gdy oddaliły się na bezpieczną odległość, nasz teoretyczny plan zaczęliśmy wprowadzać w praktykę. Byliśmy już w połowie drogi, kiedy byki nas zauważyły. Odwróciły się i zaczęły iść w naszym kierunku. Najpierw powoli, potem nieco szybciej i zaczęły truchtać. Z automatu, w ekspresowym tempie zeszłam do rowu z rzeczką.



Stanęłam w błocie, rozglądałam się za ewentualnym wyjściem ewakuacyjnym, jeśli byki by tu dotarły, i zobaczyłam, że punkt, w którym staliśmy był miejscem, gdzie krowy przychodzą się napić. Staliśmy bez ruchu nie mając pojęcia, jak blisko jest zwierzyna. Adam, jak wyszkolony wojownik podczołgał się troszkę w górę, aby zobaczyć, jak wygląda sytuacja na horyzoncie. Byki nie widząc nas, zaczęły się cofać. Gdy się bezpiecznie od nas oddaliły, ruszyliśmy biegiem do przejścia. Serce łomotało. Rozluźnione i zrelaksowane mięśnie się spięły. Luzik poszedł w zapomnienie. Teraz uśpiony instynkt samozachowawczy szybko się przebudził i włączył tryb przetrwania. Z doświadczenia wiemy, że jak już się wejdzie w teren pastwisk, to napotkanie kolejnego stada krów, jest tylko kwestią czasu. I faktycznie było ich jeszcze kilka i wszystkie chciały poznać nas bliżej. Najgorsze były stada, które się kumulowały i zaczynały wspólnie biegać. Ten taniec wojenny znamy i wiemy, że oznacza niezadowolenie z naszej obecności. Tak więc skakaliśmy przez nie jeden płot, nie jedną wodę, nie jedną pokrzywę i nie jedno soczyste błoto. Akrobacji nie brakowało.



Aż doszliśmy do ulicy i ponownie mogliśmy oddychać głęboko, i cieszyć się spokojnym krokiem.



Przemierzając łąki i lasy, dotarliśmy do morza i klifów. Zrobiło się niebiesko i przestrzennie. Wpatrywaliśmy się w pofalowaną przestrzeń i wsłuchiwaliśmy się w dźwięki wody. Na nowo mogliśmy się cieszyć stanem zen i delektować otoczeniem.




Idylle przerwały dzikie konie. Nawet one ruszyły z kopyta w naszą stronę. Wcisnęliśmy się w kolczaste krzaki, które stały się naszym schronieniem. Zaciskaliśmy zęby i szliśmy przez te kolce, omijając pobudzone i pełne energii konie. Idąc dalej, trafiliśmy jeszcze na kozły z ambitnymi rogami, ale te szczęśliwie były leniwe i totalnie nas zlekceważyły. Dalsza część drogi to ścieżka na klifach, która łagodnie falowała góra-dół. Widoki zabrały nam chmury, ale to co widzieliśmy było piękne i wyjątkowe.



Zmęczeni emocjonalnie przygodami napotkanymi na drodze, doszliśmy do Aberdaron.




Stanęliśmy na przystanku autobusowym i doczytaliśmy, że następny autobus będzie za dwie godziny. Poszliśmy na latte do kawiarni, w której byliśmy, kiedy odwiedziliśmy tę wioskę po raz pierwszy, i ponownie opracowywaliśmy napoleoński plan. Czekać czy nie czekać na autobus? Oto było pytanie. W nogach mieliśmy 20km. Drugie tyle mogło się odbić na moich nieszczęsnych plecach. No, ale kwitnąć w maleńkiej wioseczce do 16 00... potem czas przejazdu do inne miejscowości... potem jeszcze kilka kilometrów iść do parkingu... to przecież będzie trwało wieki. No nic... trzeba było dopić kawę, dojeść nasze ulubione walijskie ciasteczka, szybko się zregenerować i ruszyć w drogę powrotną.




Wracaliśmy w innej wersji, która była krótsza. Najpierw przez długie kilometry ulicami, a na sam koniec zeszliśmy na plażę. Droga powrotna nigdy do przyjemnych nie należy. Wpatruję się wtedy w otoczenie z większą uwagą, wypatrując elementy, które rozproszą moje myśli. Tym razem w ofercie były osiołkowate drogowskazy, jak i młody łabędź napotkany przy brzegu morza. Chyba biedak się zgubił, ale chcę wierzyć, że wiedział gdzie idzie, i doszedł do zaplanowanego celu.




Końcówka, kiedy to byliśmy blisko auta mocno nam się dłużyła. Takie tuż... tuż... potrafi się ciągnąć w nieskończoność. Ale zrobiliśmy to. Przekonaliśmy obolałe nogi, aby szły dzielnie przed siebie. W samochodzie zmęczenie mieszało się z uśmiechem. Jedna wyprawa a tyle wydarzeń, emocji i niespodzianek. Działo się. Na monotonię nie mogliśmy narzekać. Byliśmy w swoim żywiole.


W niedzielę walijskie przestrzenie zamieniliśmy na Cumbrię. Zaparkowaliśmy w Maryport i skierowaliśmy się ku Mawbray. Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać po tym odcinku. Nasze wspomnienia z tych rejonów były dosyć industrialne. Nastawienie więc mieliśmy zadaniowe. Liczyliśmy się z tym, że może być nudnawo, jednolicie i w towarzystwie rozwiniętej cywilizacji. A tu niespodzianka.


Najpierw przywitał nas ładny, przytulny, port i promenada, którą szło się przyjemnie i wygodnie.





Potem wyprowadziło nas na ścieżki i ścieżynki oraz drogę rowerową, która była przepięknie ukwiecona.




Jak nam się znudziło spacerowanie przedeptanym szlakiem, to zeszliśmy na plażę i wędrowaliśmy blisko morza, które podpływało nam do butów. To była wielka odmiana w porównaniu do dnia poprzedniego. Szum fal, wydmy, piaszczyste i morskie przestrzenie. W pełni zaspokoiłam moje morskie uzależnienie. Szłam, mruczałam po kociemu, wpatrywałam się rozmarzonym wzrokiem w dal. Dotarliśmy do celu i trzeba było wracać po własnych śladach.




Kiedy zaczynaliśmy projekt przejścia dookoła Wielkiej Brytanii, to naszym założeniem było, aby zawsze iść tylko w jedną stronę, a powrót organizować, korzystając z transportu publicznego. Tyle że są takie miejsca, gdzie komunikacja miejska jest ograniczona i nie zawsze pokrywa się z naszymi planami. W małych wioseczkach nie ma czegoś takiego jak autobus w niedzielę. W tej sytuacji pozostało nam powrócić do naszej starej praktyki i wyciskać z nóg tyle, ile jest to możliwe. Dzięki temu dokładamy kilometry, których i tak nie jest mało do przejścia, ale jesteśmy samowystarczalni, co bardzo sobie cenimy. Poza tym liczy się radość z bycia na szlaku, z odkrywania i poznawania. Nie mamy presji czasowej. Niczego nie udowadniamy. Po prostu realizujemy nasz lekko szalony pomysł.


Wracając, wstąpiliśmy na lody do Twentymans w Allonby, które były pyszne, ale szybko się skończyły. Czekając w kolejce, dostrzegłam informację, że lody szybciej topi wiatr niż słońce. Hm... podróże kształcą :-).


Te dwa dni nie dały nam wielkiego postępu, jeśli chodzi o nasz projekt. Jest to ślimacze tempo. Ale kiedy pominie się liczby, to pozostaje czysta przyjemność, która rodzi się z aktywności i doświadczania. Jeszcze daleko do ukończenia wędrówki dookoła UK, a ja już tęsknię za tymi wszystkimi miejscami, w których byłam. Z nostalgią wspominam przeżycia i emocje, które się już nie powtórzą. Odczuwam brak związany z teorią, że nic dwa razy się nie zdarza. Każdy odcinek, który już przeszłam, się nie powtórzy. Z jednej strony jest we mnie radość związana z progresem, z drugiej smutek, że ten smak dotykania miejsc po raz pierwszy, ma swoje limity i się kiedyś skończy. Dlatego każdy dzień na tym szlaku zaczynam odczuwać bardziej, pielęgnuję dokładniej, upajam się nim mocniej.


Porth Neigwl - Aberdaron - 32.09km- 6 godzin i 59 minut - 18.05.24 Sobota

Maryport - Mawbray - 27.38km - 5 godzin i 43 minuty - 19.05.24 Niedziela

8 wyświetleń0 komentarzy

Kommentare

Mit 0 von 5 Sternen bewertet.
Noch keine Ratings

Rating hinzufügen
bottom of page