Plany swoje, a życie swoje. Wstaliśmy przed szóstą rano, zrezygnowaliśmy z gorącej kawy wypijanej w ciepłym łóżku, sprawnie się przygotowaliśmy do drogi i wsiedliśmy do auta. W teorii mieliśmy dojechać na czas do Ravenglass, pociągiem przedostać się do Whitehaven, i spokojnym marszem powrócić do samochodu. W praktyce, pomimo tego, że zabezpieczyliśmy się zapasowym czasem, bo ruch uliczny jest nieprzewidywalny, na stację kolejową dojechaliśmy zbyt późno, kolejny pociąg był dopiero za godzinę, i trzeba było oswoić się z planem B: najpierw idziemy, a potem jedziemy. Nie jest to nasza ulubiona kolejność działania. Wolimy najpierw siebie wywieźć w teren i potem w swoim tempie, ze swoimi przystankami, iść do miejsca, gdzie jest zaparkowane auto. Gdy do przejścia jest dzieści kilometrów i na końcu trzeba wierzyć, że pociąg albo autobus na pewno przyjedzie, to już nasz spokój ducha jest zaburzony przez natarczywe pytanie, a co jeśli...? A co, jeśli transport publiczny się nie sprawdzi i utkniemy w obcym miejscu, a do domu będzie daleko? Tym razem, musieliśmy odciąć się od pytań bez odpowiedzi, od dyskomfortu związanego z niewiadomą, i ruszyć przed siebie. W końcu, czy się chce, czy się nie chce, czy się lubi, czy się nie lubi, jesteśmy w stanie wrócić po swoich śladach. Kondycyjnie nas na to stać, więc jakiegoś asa w rękawie mieliśmy.
Było cicho, prawie bezwietrznie i słonecznie. Taki spokojny poranek z ciepłymi promieniami słońca to duży zastrzyk z pozytywnymi wibracjami. Brakowało mi tej kawy i rytuału z nią związanego, ale nowe miejsca, obrazy i doznania działały na mnie podobnie, jak kofeina. Z każdym kolejnym krokiem czułam, jak napięcie związane z odejściem od oryginalnego kształtu wędrówki znika i pojawia się odprężenie. Iść. Taka prosta recepta na dobre samopoczucie. Zamknęłam furtkę za tym, co się nie udało już na starcie i otworzyłam się na drogę, chowając w kieszeni oczekiwania i zobowiązania.
Najpierw pojawiła się rzeka Irt, przez którą przeszliśmy na drugą stronę dzięki kładce dobudowanej do mostu kolejowego. Potem dreptaliśmy po rozmaitych drogach w wiejskim terenie. Otaczały nas pola, pastwiska i wzgórza. Owce, krowy, kury, kaczki i gęsi zajęte były swoimi ceremoniami. Obserwowaliśmy dzień, który nie należał do nas. Byliśmy tylko przechodniami, którzy się pojawili, aby po chwili zniknąć w dali. Nasza standardowa codzienność była chwilowo zawieszona, zastąpiona neutralnym krokiem, wolna od zadań i obowiązków. Świat jednak toczył się dalej swoim wypracowanym rytmem. My byliśmy w nim tylko gośćmi, elementami, które w mijanej rzeczywistości nie miały znaczenia.
Doszliśmy do Holmrook. Kilka kroków dalej minęliśmy stację paliw i sklep Spar, w którym była maszyna z kawą SMOKIN' BEAN. Chwila zawieszenia, czy kawa na wynos jest tym, czego nam trzeba w danym momencie, czy idziemy dalej w poszukiwaniu lokalnych smaków? Oferta numer dwa bardziej do nas przemówiła, więc konsekwentnie szliśmy przed siebie. Ale... ale tu już kawa jest... a gwarancji na miasteczko z kawiarnią nie było. Cofnęliśmy się. I to była dobra decyzja. Po pierwsze, kawa była pyszna i dała moc oraz przebudzenie. Po drugie, do końca naszej wędrówki nie trafiliśmy na ani jedno miejsce, które o tej porze roku by serwowało ciepłe napoje i domowe wypieki.
Z kubkiem z gorącą kawą w jednej ręce, i z bułeczką z rodzynkami w drugiej, powolutku szliśmy przed siebie. Ech... chwilo trwaj. Nie było pośpiechu. Były za to kolory jesieni, wiejskie zapachy, dźwięki rzeki.
Minęliśmy miasteczko o nazwie Drigg. Szliśmy pomiędzy polami z elementami Halloween. I zaczęliśmy być coraz bliżej morza i plaż. W końcu nasza droga prowadziła wybrzeżem, gdzie fale regularnie przypływały i odpływały, a kormorany suszyły swoje skrzydła po wcześniejszej kąpieli.
I znowu czas na rzekę, tym razem o nazwie Calder. Ponownie most przeprowadził nas na drugi brzeg. Szlak pokierował nas na plażę, którą po kilku kilometrach musieliśmy opuścić i powrócić na ulicę. Dotarliśmy do Nethertown. Po jakimś czasie zobaczyliśmy charakterystyczne klify w St Bees. Wpatrywałam się w nie i przypominałam sobie, jak się na nie wspinałam, gdy w czerwcu 2021 roku rozpoczynaliśmy naszą przygodę ze szlakiem The Coast to Coast. To był nasz pierwszy, poważny projekt. Przejście Anglii od brzegu do brzegu uczyło nas, hartowało, wypełniało pięknymi obrazami i od czasu do czasu stawiało do pionu, pokazując nasze człowiecze ograniczenia. Być ponownie w St Bees to jakby cofnąć się w czasie i popatrzeć kim byłam w tamtym okresie?
Pogoda zaczęła się załamywać. Pojawiły się ciemne chmury i wiatr nabrał na sile. Sielankowy nastrój zniknął, a nasz plan, aby w St Bees wsiąść do pociągu i pojechać jeszcze do Whitehaven odszedł w zapomnienie. Na stacji kolejowej Adam kupił w maszynie bilety do Ravenglass (koszt dla dwóch osób to 8.80f), poczekaliśmy jakieś pół godziny na pociąg i wróciliśmy do samochodu. Wtedy jeszcze dobre dwie godziny jazdy i byliśmy w domu, w rzeczywistości, gdzie to my odgrywaliśmy główne role, która nas dotyczyła, której my nadawaliśmy kształt, a to, co oczy widziały tego dnia, zostało włożone do przegrody zwanej wspomnienia.
Comments