Rzeka Lune to kolejna wodna propozycja, wypełniająca naszą sierpniową przerwę w wędrówce dookoła Wielkiej Brytanii. Podobnie jak kanał Montgomery, prowadziła nas przez niezwykłe miejsca, zachwycała krajobrazami, wzruszała aurą, od której biło prostotą, spokojem i brakiem pośpiechu. Towarzyszyła mi w projekcie przejścia 496km w ciągu 31 dni... i w urodzinowej tradycji, w której 46 świeczek zamieniałam na kilometry. Przyniosła ze sobą wspomnienia z okresu, kiedy staliśmy u jej ujścia i wpatrywaliśmy się, jak wpływa do Morza Irlandzkiego... i te związane ze szlakiem Way of the Roses, kiedy maszerowaliśmy przez Anglię od jej jednego brzegu do drugiego.
Patrząc na nasze wyprawy z perspektywy czasu, to właśnie kanały, a potem rzeki doprowadziły nas do morza. Najpierw przeszliśmy dookoła wyspę Anglesey. Wdychaliśmy tam morskie powietrze pełną piersią. Wspinaliśmy się na klify i schodziliśmy do zatok. Cieszyliśmy się spotkaniami z fokami. Podziwialiśmy siłę wzburzonych fal. Teraz spacerujemy wzdłuż wybrzeża UK. Ma to już zupełnie inny wymiar. Jest zupełnie nowym doświadczeniem. Wciąż jednak pamiętam początkowe projekty, których główną rolę odgrywała woda. Nie zapomniałam jej dźwięków i tego, jak powoli się od nich uzależniałam. Dlatego Monty i Lune to nie był przypadkowy wybór. To był powrót do korzeni. Podczas tych wędrówek struny sentymentu zostały poruszone. Myślami powróciłam to miejsc, gdzie to się wszystko zaczęło, jak wzrastało, dokąd zaprowadziło. I tak krok po kroku najpierw zaczęłam dojrzewać do powrotu na szlak, który prowadzi dookoła Wielkiej Brytanii. Następnie zaczęłam za nim tęsknić. A teraz z niecierpliwością czekam, aż postawię nogę na angielskim, szkockim, albo walijskim wybrzeżu i ustanowię kolejny początek, i otworzę nowy etap, który będzie mnie prowadził DALEJ.
Rzeka Lune jest naszym trzecim rzecznym projektem. Wcześniej przeszliśmy od źródła do ujścia rzekę Dee, a rzekę Ribble odkrywaliśmy pod prąd. Pogodowo nie mogliśmy narzekać. Nie zawsze rozpieszczała nas pełnia słońca i bywało, że kłębiaste chmurzyska straszyły swoją granatową barwą, ale ostatecznie nie mokliśmy, nie marzliśmy, i nie prowadziliśmy szczególnych walk z wiatrami. Z przyjemnością chłonęliśmy ciepło, wystawialiśmy twarze do promieni słonecznych i delektowaliśmy się pogodowym umiarem.
Rytm kroku był różny. Ścieżynki, ścieżki, leśne dróżki i drogi pozwalały iść przed siebie swobodnie i na totalnym luzie. Asfaltowe, wąskie uliczki dawały twardą podstawę do sprawnego marszu, ale przewyższenia i faliste góra-dół spowalniały nasze tempo. Najtrudniej przedzierało nam się przez odcinki, które były zarośnięte i zdominowane przez roślinność. Zdarzyło nam się nawet dotrzeć do ściany, gdzie Natura powiedziała nam stop, i nie pozostało nam nic innego, jak się poddać, odwrócić, i obrać azymut na nasz samochód. Te amazońsko-dżunglowate odcinki dodawały przygodzie uroku. Mieliśmy poczucie, że naprawdę poznajemy nieznane, niedotknięte, zapomniane.
Jeśli chodzi o klimat wypraw, to bujna zieleń, spokój mijanych osad, letnio-jesienna mieszanka zapachowa sprawiały, że relaksowało nam się wszystko. Do tego jeszcze przepiękne krajobrazy, wzgórza, górska atmosferka. Nasze serca szybko zostały skradzione. Relacje z Luną pogłębiały się w błyskawicznym tempie. Schodziliśmy ze szlaku z niedosytem. Zmęczone nogi, które musiały unieść przewyższenia, mówiły dość, ale szeroko otwarte oczy dopominały się o więcej.
Podczas ostatniej wyprawy spotkaliśmy na swojej drodze maleńką jaszczurkę. Szybka, zwinna i lekko niezdecydowana wbiegła na ulicę, ale w jej połowie zmieniła zdanie, i ruszyła w stronę, z której przyszła. Przez chwilę cała nasza trójka zastygła. Patrzyliśmy sobie w oczy i oswajaliśmy swoją obecność oraz fakt, że nasze drogi się skrzyżowały. To było miłe spotkanie. Czego nie mogę powiedzieć o szkockich krowach, które wlazły na nasz szlak i naszą przestrzeń. Wyglądały przeuroczo i niewinnie, ale nie wiedzieliśmy, w jakim były nastroju. Woleliśmy więc je ominąć szerokim łukiem, idąc w górę. Kiedy wracaliśmy od źródła rzeki, sytuacja się nie zmieniła. Krowy stały na swoich wcześniej upatrzonych pozycjach i zajadały się tą samą trawą. Tym razem schowaliśmy się za kamiennym murem. I kiedy tak przedzieraliśmy się przez stado owiec, zobaczyliśmy starszego pana, który szedł niespiesznie przed siebie i krowami w ogóle się nie przejmował. Co najwyżej kilka fotek im zrobił. Przyznam, że nas Pan zawstydził. Okazało się, że Bojki jesteśmy i pachnie od nas tchórzostwem :-). Adam to tłumaczy złymi doświadczeniami, które mamy na koncie. Ja dodaję jeszcze treści z bloga Ruth Livingstone. Ostatecznie jednak chyba trzeba próbować przełamać ten nasz strach przed masywnymi i postawnymi krowami...
W ostatnią sobotę (31.08.24) dotarliśmy do Newbiggin-on-Lune. Przyglądaliśmy się tam początkowi rzeki. To był cieniutki strumyczek, który przebijał się przez trawy. Mało widoczny... mało słyszalny. Kompletnie nie wykazywał potencjału. Nic w tym miejscu nie wskazywało na to, że ten cienki pasek wody przemieni się w piękną, silną, szeroką rzekę. 86km dzieliło ten początek od morza... od czegoś nowego, większego, nieznanego.
Dla nas ten początek był końcem. Nasz cel został osiągnięty. Możemy powrócić do głównego projektu, jakim jest wędrówka dookoła Wielkiej Brytanii. Z nowymi wrażeniami, z nowymi obrazami, z nową siłą i energią możemy kontynuować to, co zaczęliśmy rok temu. Do rzeki Lune powrócimy. Został nam jeszcze jeden odcinek o długości 16km. Idealnie się wpasuje, kiedy wyjazd nad morze będzie poza naszymi możliwościami.
03.08.24 - Sobota - Lancaster - 28km
04.08.24 - Niedziela - Kirkby Lonsdale - 29km
10.08.24 - Sobota - Killington New Bridge - 23km
31.08.24 - Sobota - Newbiggin-on-Lune - 36.03km
Jak zwykle napisane niemal w bajkowy sposób. Piękna lektura. Szczerze mówiac nie szlam jeszcze bardzo długiego odcinka wzdłuż rzeki czy kanału, przeważnie wybieram wzniesienia, ale chyba spróbuję, bo, jak widać, może być ciekawie 😊. Pozdrawiam. Monika