Jadąc do Walii, chciałam poczuć, jak smakuje Snowdon, jaką energią emanuje góra, która ma troszkę więcej niż 1000m. Snowdon kojarzył mi się z surowością i bezwzględnością. Bałam się tej góry, ale byłam też jej bardzo ciekawa. Jej szlaku, podejścia, potęgi, klimatu, otoczenia. Chciałam się do niej zbliżyć, posłuchać jej, dotknąć. Moja niepewność mieszała się z podekscytowaniem. Adam wybrał podejście Snowdon via Miner's Track and Pyg Track. Szłam z szeroko otwartymi oczami i chłonęłam widoki, które mnie otaczały. Ponownie pięknie. Ponownie Wooow. Dzieło Matki Natury zwalało mnie z nóg.
Droga na górę była bardzo interesująca, zmienna, dynamiczna, urozmaicona, ciekawa. Wejście ponownie, dla jednych łatwiejsze, dla innych mniej, ale do zrobienia bez problemu. Szło mi się dobrze, spokojnie. Widoki odciągały moją uwagę od wysiłku, który musiałam włożyć, aby przesuwać się do przodu. Każde dziesiąt metrów wyżej odsłaniało więcej i dalej. Patrzyłam na świat, którego nie znałam, którego bym nie była w stanie sobie wyobrazić, gdybym tu nie przyjechała. Zbliżając się do szczytu, stopniowo wchodziliśmy w strefę chmur. Krajobrazy zniknęły. Wszystko nabrało poważnej scenerii i zrobiło się tajemniczo. Zmysły się wyostrzyły. W chmurach dawno nie chodziłam. Szybko sobie przypomniałam, że natura może być niebezpieczna. Jeszcze przed chwilą beztrosko robiłam zdjęcia miejscom, które były poniżej mnie. A moment później zrobiło się zimno, a widoczność była tak ograniczona, że świat przestał istnieć. Przerażające i niesamowite zarazem.
Taka namiastka chwili grozy. Stawiałam stopę na ziemi i nie bardzo wiedziałam, gdzie się znajduję. Brakowało punktów odniesienia. Widoczność była prawie zerowa. Słyszałam ludzkie głosy, ale dopiero po chwili wyłaniały się jakieś postaci z mgły. Czułam dyskomfort. Nawet lekki lęk. Nie miałam kontroli. Nic nie wiedziałam.
Ale szczyt został znaleziony i zdobyty. Dobrze było schodzić w kierunku światła. Na nowo widzieć i zachwycać się widokami, które miałam pod stopami. Wracając, jeszcze raz wsłuchiwałam się w ciszę gór. Ponownie wsiąkałam w magię, która mnie otaczała. Snowdon obudził moją potrzebę działania i chcenia. Przypomniał, że realizowanie swoich marzeń jest możliwe. W środku miałam radość. Uśmiechałam się do każdego kolejnego kroku do przodu, do zdobytego szczytu, osiągniętego celu, do mojego zwycięstwa z samą sobą. Nowa siła wypełniała mnie po brzegi. Od czasu do czasu przystawałam na chwilę, aby pokłonić się Matce Naturze. Potęga, która była dookoła mnie budziła we mnie respekt. Byłam taka maleńka w tym miejscu. W ciszy, skupieniu i pokorze szłam dalej. Było mi w tych górach metafizycznie.
Wybieraliśmy się również w inne góry, których szczyty zdobywaliśmy podczas kółkowych szlaków. Szukaliśmy w tych terenach prostoty, spokoju, samotności. Chcieliśmy mieć świat tylko dla siebie. Chcieliśmy się w niego wsłuchiwać, otulać jego niezwykłą energią, wpatrywać w cudowne krajobrazy, dotykać prawdy, szczerości, uczciwości. Zwyczajność natury nas fascynowała bardziej i mocniej. W górach oddychaliśmy wolniej, życie wydawało się być mniej skomplikowane, nabieraliśmy siły, odbudowywaliśmy wiarę w człowieczą wolność. Zaczęłam lubić góry. Zaczęłam się z nimi zaprzyjaźniać. Bawiłam się dobrze na tych szlakach. Aż pewnego dnia na drodze stanął mi Helvellyn, góra, która najbardziej dała mi w kość, która powaliła mnie na kolana, a potem doprowadziła do łez. I nie chodzi tu ani o wysokość, ani o długość szlaku, którego kółko miało 13.5km.
Był to niedzielny wyjazd, którego celem było wejście na jeden z bardziej popularnych szczytów. Już jadąc samochodem, motyle wesoło latały w moim brzuchu, a adrenalinka przyjemnie rozchodziła się po całym ciele. Pogoda dopisywała, miejsce parkingowe również się znalazło, optymistycznie ruszyliśmy w drogę. Szliśmy odwrotnie, niż strzałki na mapce pokazywały, ale był to zaplanowany zabieg. Po prostu wybraliśmy łagodniejsze podejście. Pierwsze kilometry to wstęp. Dopiero na kolejnych odcinkach zrozumiałam znaczenie zdania, że wyjście w góry to wyjście na spotkanie z Bogiem. Jakiekolwiek on ma imię. Byłam w raju. Miałam ten swój spokój i ciszę. Miałam samotność, prostotę i prawdę. Obecność magii, wielkości i specyficznej energii była prawie namacalna. Krajobrazy były bajeczne. Szłam przed siebie jak zaczarowana. Gdy przyszedł czas na pierwsze podejścia, aby zdobyć szczyty takich górek, jak: Raise - 883m; White Side - 863m; Lower Man - 925m musiałam się mocno wysilić, aby piąć się w górę, ale krajobrazy, które robiły się coraz piękniejsze, wynagradzały wszelki trud. Mój umysł nie potrafił objąć takiej dawki piękna. Szłam z uporem i zastanawiałam się, jak to jest możliwe, że świat jest tak wyjątkowy? Kto zaprojektował całe to piękno?
Dopiero, jak zbliżałam się do Helvellyn - 950m poczułam jakiś dziwny niepokój. Włączyła mi się klaustrofobia. Chciałam szybko opuścić to miejsce.
Nasz powrót prowadził przez Striding Edge, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam. Moja sielanka prysła i zaczęła się droga w stylu pot, strach i łzy. Może gdybym wcześniej przeczytała małe co nieco o tym grzbiecie, to bym zaplanowała wyprawę inaczej. A tak, przy moim lęku wysokości musiałam przejść przez walkę w kategorii wystraszony umysł kontra racjonalizm. Przejście krawędzi to spięte ciało, skupiona głowa i przemawianie do siebie, że przecież jest ścieżka. Oczy wyobraźni widziały to inaczej. Umysł podpowiadał, że jeden nieudany krok, poślizgnięcie się na suchej, piaskowej i wąskiej dróżce spowoduje upadek. A zbocza są strome, czyli polecę w przepaść. Śmierć w górach. Myśl, która nie chciała mnie opuścić. I nie pomógł racjonalizm, tłumaczenie sobie, że lęk wysokości jest tylko w głowie, że wiele osób przeszło ten odcinek, że jestem dorosła i potrafię zapanować nad sobą, że spokojnie krok po kroczku dotrę do celu. W pewnym momencie emocje doszły do takiego poziomu, że kucnęłam, przytuliłam do siebie kawałek skały i łzy same leciały po policzkach. Pokonać siebie. Pokonać strach. I nie spaść. Mój organizm zignorował wewnętrzny dialog motywacyjny i zareagował, jak potrafił. To było silniejsze ode mnie. Nie chciałam płakać. Nie chciałam się bać. Byłam spokojna i opanowana. Ale ciało powiedziało DOSYĆ. Zastygło w miejscu i nie mogło się ruszyć ani do przodu, ani do tyłu. Każda z tych opcji to horror, którego nie chciałam przeżywać. Nie spodziewaliśmy się takiego zakończenia. Szczęśliwie udało się na dziko zejść ze stromego grzbietu i dotrzeć do innej ścieżki, która pozwoliła nam ukończyć szlak i wrócić do samochodu. Przez długi czas, gdy tylko pomyślałam o zejście z góry Helvellyn, to łzy same napływały mi do oczu. Potem doczytałam, że Striding Edge jest dla ludzi doświadczonych i o silnych nerwach. Dla ludzi, którzy nie mają problemu z wysokością.
Na Helvellyn, w ciągu kolejnego roku, weszłam jeszcze dwa razy. Za każdym razem inną drogą. Za każdym razem na szczycie moje ciało się spinało, a umysł upominał się o zmianę miejsca. Striding Edge omijam szerokim łukiem.
Cumbria, Walia, Yorkshire. W zależności od tego, w jakim regionie nie padało, albo na jaki teren akurat mieliśmy ochotę, w takim kierunku jechaliśmy. Bliższe szlaki wykorzystywaliśmy, gdy brakowało nam czasu, albo pogoda była nieokreślona, a chmury deszczowe wisiały nad naszymi głowami. Podczas tych wędrówek cieszyliśmy się spotkaniami z szalonymi wiewiórkami, zającami z długimi uszami, milusimi królikami, kolorowymi bażantami, dostojnymi czaplami, zwinnymi sarnami. Wdychaliśmy zapach czosnku niedźwiedziego, pól, lasów, łąk. Wsłuchiwaliśmy się w ptasie koncerty, szum rzek, potoków i strumyków.
Piękne obrazy i doznania zawsze nas relaksowały. Już, kiedy wsiadałam do auta i ruszaliśmy w nieznane, to w głowie budziła się ciekawość i wyobraźnia. Podekscytowanie związane z odkrywaniem nowego miejsca jest uczuciem, od którego można się uzależnić. I tak też się stało. Nogi regularnie dopominały się o aktywność. Głowa upominała się o nowe wrażenia. Kończyłam jedną wyprawę i już myślałam o kolejnej. Zastanawiałam się, gdzie następnym razem zaprowadzi nas droga, ścieżka, ścieżynka. Bywało, że rzeczywistość przerastała moje oczekiwania. Szlaki zachwycały swoją bujną i soczystą zielenią, różnorodnością roślin, i przestrzeniami. Wiejskie klimaty dzieliły się swoim spokojem i ciszą. Świat na szlaku zwalniał. Mogliśmy głębiej oddychać. Mogliśmy po prostu być. I gdy tak bezpiecznie sobie przechodziłam od szlaku do szlaku, to wkradło się poczucie zrobienia czegoś więcej.
Eksperymentowanie było fajne, ale wciąż nie było tego kliknięcia. Niby szlakowa aktywność cieszyła i dawała radość, ale z drugiej stronie było uczucie, że poruszamy się chaotycznie i brakuje nam szerszego zamysłu. Nie wiedzieliśmy, gdzie idziemy, po co idziemy, czy cokolwiek budujemy? A że powtarzalność nas męczy, a trasy o niewielkiej ilości kilometrów nie zawsze były aż tak fascynujące, jak by się chciało, to szukałam dalej.
Szukałam, szperałam, czytałam, obserwowałam i trafiłam na The Coast to Coast Walk. Przejść Anglię od brzegu do brzegu? Hm... Przecież, jakie to są ogromne kilometry. Jak to objąć logistycznie? Idąc w wersji kilka kilometrów do przodu i wracając do auta, to będziemy ten szlak robić miesiącami. 55km na Sandstone Trail i 74km na The Limestone Way, które zrobiliśmy podwójnie to nic w porównaniu do prawie 300km w jedną stronę na Coast to Coast. Przy naszej metodzie chodzenia po długodystansowych szlakach, mielibyśmy jakieś 600km do przejścia. Siedziałam i myślałam. Czy warto? Czy się opłaca? Odezwała się praktyczna część mózgu. Dzięki takiemu wyzwaniu, trasy wystarczy nam na długi czas. Za każdym razem będziemy w innym miejscu. Każdy krok do przodu to będzie wkład w duży projekt. Lepiej poznamy różne regiony Anglii. Propozycja ta była takim gotowcem, gdzie KTOŚ zabierał nas na spacer... dłuuugiii spacer. Nie trzeba było myśleć. Wystarczyło iść. A że szlak prowadził przez trzy Parki Narodowe, a my byliśmy na etapie, że chcemy duuużo zieleni, to nie było co się zastanawiać, tylko dać się ponieść tej przygodzie.
Comments