Ponownie pojechaliśmy do Scarborough. Już nie na turystę, ani na chorego turystę, tylko w celu przejścia kolejnych dziesiąt kilometrów wzdłuż lini brzegowej Wielkiej Brytanii.
Adam zaparkował auto na parkingu przy stacji kolejowej, przeszliśmy kawałek i wsiedliśmy do autobusu numer 12, który jechał w kierunku Bridlington, i daliśmy się wywieźć do The Dotterel - koszt 4f za dwie osoby. Wyszliśmy jakby w polu. Dookoła ulice i gospodarstwa rolne. Do morza mieliśmy jakieś dwa kilometry. Szczęśliwie był chodnik o raz szerszych, raz węższych wymiarach, i od czasu do czasu był zarośnięty trawą, i nachodziły na niego krzaki, ale cieszył bardzo, bo mijało nas sporo szybkich samochodów.
Doszliśmy do Speeton, minęliśmy St Leonard's Church, potem wąska ścieżynka, jakieś pastwisko, jakieś pole i pojawił się znak kierujący do Filey. Jeszcze 6 mil i będzie szansa na poranną kawę, której po wstaniu o piątej rano jeszcze nie było.
Zobaczyliśmy spienione morze, które kołysało się w rytm wiatru. Dźwięk wzburzonych fal, które uderzały z całą swoją siłą w skały, był hipnotyzujący. Pod nogami ponownie niekończące się błoto oraz kałuże. Wicherek trząsł moimi polikami, jakbym skakała ze spadochronu. Deszcz również dawał znać, że istnieje.
Pobłądziliśmy raz, potem drugi. Zakrętów, dróg i dróżek, przejść ze ścieżek na ścieżynki było całkiem sporo, więc nie było trudno się pogubić. Myślałam, że ten odcinek głównie poprowadzi nas przez plaże i nadmorskie zakamarki. Zamiast tego, były pola golfowe, Holday Parks, klify i obejścia terenów zabudowanych.
W końcu dotarliśmy do Filey Bay, tam zeszłam do fal i stwierdziłam, że na wyznaczony szlak nie wracam, tylko idę piaskiem. Mogłam sobie na ten bunt pozwolić, bo nie było jeszcze pełnego przypływu i wciąż był szeroki pasek lądu, po którym mogliśmy maszerować, a na końcu, wejście na promenadę również jeszcze nie było zalane.
Po kilku kolejnych kilometrach znaleźliśmy się w centrum Filey. Adam wypatrywał znaku Cafe. Pierwsza próba się nie powiodła, bo chociaż reklama istniała, to drzwi do lokalu były zamknięte. Druga próba już była bardziej owocna. Weszliśmy do Willow's Bar & Bistro. Nie było to lokalne bakery, ale kawę i ciastko mogliśmy zakupić. Pani stojąca za barem była znudzona i podpierała się na łokciach. Nie zmieniając zbytnio swojej pozycji, wzięła od nas zamówienie. Usiadłam przy stoliku. Przyglądałam się miejscu. Wystrój bliski pub-owi. Czerwony dywan, miejsca siedzące również w tym kolorze, na suficie oświetlenie przypominające wielokończynowe pająki, za ladą szeroki wybór alkoholu, nad barem imponująca ilość kieliszków. Na ścianie wielki telewizor, który wyświetlał serial. Po jakimś czasie spokojnie i niespiesznie Pani przyniosła nam kawę i wybrane przez nas wypieki. Smakowało dobrze. Pożegnaliśmy się uprzejmie i serdecznie.
Ruszyliśmy dalej. Znaleźliśmy się na England Coast Path. Od tego momentu szliśmy po klifach. Morze mieliśmy spory kawałek niżej. Napotkaliśmy pierwsze ostrzeżenia o osuniętej ziemi na szlaku. Patrzyliśmy na oberwane ścieżki z zadumą, ale szliśmy dalej. Aż w końcu stanęliśmy przed płotem z informacją Footpath Closed. I co teraz? Z daleka było widać Scarborough, jak na wyciągnięcie dłoni, szlak, na tyle, na ile mogliśmy sięgnąć wzrokiem, również wydawał się do przejścia, żadnych prac drogowych nie widzieliśmy. Dookoła brak jakiejkolwiek żywej duszy. Wracać i szukać nowej drogi? Dzisiaj już dwa razy cofaliśmy się po swoich śladach i nie bardzo nam się chciało robić to ponownie.
Przeszliśmy przez płot i z duszą na ramieniu kontynuowaliśmy wędrówkę. Długo było wszystko bez zarzutu. Ale faktycznie, dotarliśmy na miejsce, gdzie były wyrwy w drodze. Szlak. Dziura. Szlak. A, że to klify, to osunięta ziemia spadająca w przepaść robiła wrażenie. Szybko się okazało, że nie my pierwsi łamiemy zakaz, idąc tą zamkniętą ścieżką. Wydeptana dróżka była na sąsiednim polu i nawet ktoś drut kolczasty owinął workiem cetnarowym, co by się łatwiej przechodziło nad nim w miejscu, gdzie powracało się na szlak, który miał pęknięcia, ale wydawał się być stabilny. Kilka kroków dalej spotkaliśmy stado przepięknych saren. A kawałek dalej na skałkach w morzu wylegiwało się stado młodych fok. Te atrakcje by nas ominęły, gdybyśmy się cofnęli i poszli w głąb lądu.
Cieszyłam się, jak ponownie znaleźliśmy się na legalnej i bezpiecznej drodze. Scarborough przybliżało się coraz bardziej. Najpierw jeszcze Cayton Bay, a potem to już blisko do naszego auta. Ta część trasy była pozbawiona dodatkowych atrakcji :-).
Powrót do domu to długa droga w korkach ulicznych i na autostradach. Wracaliśmy prawie trzy godziny. Jazda nie chciała się skończyć. To taki minus, który jest w standardzie, gdy na szlak wybieramy się w środku tygodnia. Nie sprawdza się to, ani ekonomicznie, ani czasowo.
Ale... ale jest postęp... przeszliśmy dalej i to daje zadowolenie. To, co niewygodne i niekorzystne odsuwamy w niepamięć.
Commenti