Pobudka o 6 00 rano. Kawunia. Pakowanie auta. Ruszyliśmy. Kierunek Penzance. Adam był wyposażony w entuzjazm i chęć podjęcia się wyznaczonego wyzwania. Moje myśli były skupione na kręgosłupie, który nadwyrężyłam podczas ostatnich dwóch odcinków, które robiliśmy na Trans Pennine Trail. Słabo chodziłam, słabo spałam, nic nie mogłam nosić. Jak w takim stanie chcę rozpocząć szlak, który ma nas poprowadzić dookoła Wielkiej Brytanii? Przecież znam już Kornwalię i wiem, że wędrówka po tym wybrzeżu to klify, z których regularnie się schodzi do poziomu morza, aby potem podchodzić na szczyty tych masywnych konstrukcji skalistych. I jeszcze kwestia kilometrów. Zaplanowane były odcinki po średnio 30km długości. Jak ja to ogarnę? Czy w ogóle dam radę? Czy ciało mi pozwoli iść przed siebie? Czy wytrzyma wysiłek? A jeśli jeszcze bardziej się popsuję i w ogóle na jakiś czas będę musiała zrezygnować z wyjazdów w teren? Czemu jestem taka uparta? Czy to jest kwestia pasji i pozytywnej wiary w lepsze jutro, czy zuchwałego podejścia, że jestem silna i uszczerbki na zdrowiu mnie nie dotyczą? Mam nadzieję, że los będzie po mojej stronie i nie zaplanuje dla mnie ławki dla rezerwowych. Adam mi tłumaczył, że jedziemy na rekonesans, że chodzi tylko o to, aby zacząć nasz projekt, że pójdę tylko tyle, ile dam radę, a jak się naprawię, to nadrobimy kilometry. To, co mówił, brzmiało sensownie, ale kurcze... jechać kilka godzin przed siebie, aby przez trzy dni spacerować sobie w turystycznym stylu, gdy w tle jest naście tysięcy kilometrów do przejścia. Słabo ta propozycja relaksu do mnie przemawiała. Albo się działa, albo się odpoczywa.
Siedziałam w aucie i nie mogłam się rozluźnić, a napięcie powodowało jeszcze większy dyskomfort. Nie chciało mi się jeść. Nie chciało mi się pić. Chciałam po prostu dojechać na miejsce. Myślałam, że może, jak zobaczę nowy teren, postawię stopę na wybrzeżu, usłyszę morze, to wszelkie obawy znikną i nawet ból wyluzuje.
Obojgu nam jechało się troszkę ciężko. Jacyś tacy niedospani. Duży ruch na autostradzie. Kręciliśmy się na siedzeniach. Po dwóch godzinach zatrzymaliśmy się na serwisie STRENSHAM SOUTHBOUND. Bardzo przyjemne, przestrzenne, czyste miejsce z całkiem szeroką ofertą lokali, gdzie można zjeść i coś wypić. Adam obrał azymut kawa, a ja kierunek książki. Lubię w takich miejscach szukać czegoś do czytania. Wybór nie jest szeroki, ale czasami treściwy. Tym razem nie wyszłam z pustymi rękoma. Tak więc każde z nas dostało zastrzyk energii. Adam kofeinka, a ja literki. I z takim powiewem świeżości wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy przed siebie.
Gdzieś bliżej Kornwalii zaczęły się korki, przebudowy i zwolnienia. Zrobiliśmy jeszcze jeden krótki przystanek na rozprostowanie kości i po siedmiu godzinach jazdy dojechaliśmy do Penzance. Generalnie miała to być miejscowość, w której jeszcze nas nie było. Jakież było nasze zaskoczenie, jak okazało się, że po tych terenach już kiedyś chodziliśmy. To były wakacje z naszym synem kilka lat temu. Wtedy po raz pierwszy byliśmy na południu Anglii, którym każdy się zachwycał, a nasze wrażenia były totalnie na NIE.
Było już koło 15, więc skierowaliśmy się ku mieszkaniu, które mieliśmy zarezerwowane. Uliczka węższa niż wąska, nie było gdzie się zatrzymać, dzielnica wydawała się być jakaś szemrana. Pojechaliśmy dalej, ale wszędzie było mnóstwo poparkowanych samochodów. Kręciliśmy się. Zaczęły się nerwy. W końcu udało się gdzieś przycupnąć na chwilę. Adam zadzwonił do właściciela domu. Nikt nie odebrał. Drugi raz. Cisza. Nie ma kontaktu z człowiekiem. Kolejne podejście było już owocne. Nigel odebrał telefon i wszystko wyjaśnił.
Chwilę później znosiliśmy nasze pakunki do mieszkanka położonego na tyłach kamienicy. Było ono jasne, czyste, przestrzenne i miało też maleńki, ale przeuroczy ogródek. Nigel i Sue okazali się być przesympatycznymi właścicielami. Opowiedzieli troszkę o mieszkaniu, pokazali co, gdzie i jak. W lodówce był szampan, dżem i śmietanowy serek. Na stole talerz z owocami. W chlebaku bułeczki. Poprzedni lokatorzy zostawili bilety autobusowe, które były ważne jeszcze przez dwa dni i można je było wykorzystać w każdym autobusie. I jeszcze wielka księga stworzona przez Nigela, w której była masa informacji turystycznych przekazana w iście artystycznym wydaniu.
Pierwsze wrażenia mega pozytywne. Dojechaliśmy. Było dobrze. A nawet lepiej. Wypiliśmy nasze soki i ruszyliśmy na poszukiwanie parkingu dla naszego auta Harolda. Samochód zostawiliśmy na Harbour Long Stay Car Park – koszt to 10f za dobę, i poszliśmy zwiedzać miasto, oraz przystanek autobusowy, aby zorientować się, jak dojechać kolejnego dnia do Land’s End. Wróciły wspomnienia. Byliśmy tutaj. Widziałam to wszystko. Ale tym razem to miejsce smakowało inaczej. Miało swoją aurę. Było bazą dla naszego wielkiego planu, jakim jest wędrówka dokoła UK.
Zasypiałam z uśmiechem na twarzy. Jutro wielki dzień. Jutro postawimy pierwsze kroki w nieznane.
Comments