Wyjazd do Szkocji to zawsze wielkie emocje. Ten kraj jest dla nas ogromną niewiadomą, zagadką, kompletnie niepoznaną przestrzenią. W nim czujemy się jak prawdziwi odkrywcy, którzy po raz pierwszy stawiają swoje kroki na nowym lądzie. Nigdy nie wiemy, czego mamy się spodziewać, na co trafimy, jaki będzie nasz szlak i czy w ogóle będzie? Mówi się, że Szkocja nie posiada swojej ścieżki wzdłuż wybrzeża, że głównie idzie się przy ulicach i często dzieli się drogę z samochodami. Te informacje komplikują naszą wędrówkę. Wciąż nie wiemy, jak sobie poradzić z taką rzeczywistością. Założenie jest takie, aby chodzenie było bezpieczne, ale też jak najbliżej morza. To wiąże się z negocjacjami z terenem, z wiedzą na temat przypływów i odpływów, z wewnętrznym dialogiem manewrującym pomiędzy tym, co się chce, a co można. Uczymy się naginać nasze priorytety w jedną albo drugą stronę, na tyle, aby wędrówka wciąż posiadała kształt, który jest zgodny z naszą prawdą, potrzebą i satysfakcją.
Jadąc do Szkocji najbardziej przerażała mnie wizja pokonywania kilometrów w towarzystwie aut. Iść przed siebie po ulicy A77 to mój koszmar, który odbiera mi wszelką radość z projektu wędrówki dookoła Wielkiej Brytanii. Karmiłam się nadzieją, że na miejscu coś się uda wyczarować, napotkać możliwości, o których istnieniu nie mamy pojęcia. Dodatkowo wpadłam na pomysł, aby wspomóc się aplikacją AllTrails. Wykorzystać z niej wszystkie propozycje szlaków, które prowadzą wzdłuż wybrzeża Szkocji. To nam pozwoli poznać lepiej teren i łatwiej będzie stworzyć plan, jak utkać brakujące puzzle pomiędzy przemaszerowanymi odcinkami.
Mroczna perspektywa zaczęła się rozjaśniać już pierwszego dnia. Najpierw znaleźliśmy drogowskazy szlaku Loch Ryan Coastal Path, które nas poprowadziły od Stranraer do Cairnryan, gdzie doszliśmy do Loch Ryan Port.
Potem spotkaliśmy mapkę i informację o The Rhins of Galloway Coast Path. Po tych znakach dotarliśmy z Stranraer do Kirkcolm.
A wieczorem wybraliśmy się na Mull Of Galloway Circular.
Było prawie idealnie. Ulice udało się zredukować do minimum. Był odpływ, więc często mogliśmy iść przy samym brzegu. Pojawiające się od czasu do czasu znaki, dawały nam poczucie, że trzymamy się właściwej drogi. Problem polegał na tym, że drogowskazy, które są nowiutkie i prezentują się rewelacyjnie znikały bez żadnego ostrzeżenia, wyprowadzały nas to w ślepe zaułki, to na prywatne tereny. Gubiliśmy się, lądowaliśmy w miejscach, gdzie nie było przedeptanych ścieżek, skakaliśmy przez nie jeden płot, i ukradkiem przedzieraliśmy się przez czyjeś własności. Pomarańczowe znaczki nie zdobyły mojego zaufania. Podoba mi się ich kolor, ale nie polubiłam ich. Kiedy je widzę, to wiem, że będą kłopoty. Ale z dwojga złego, one chyba i tak są lepsze niż A77.
Drugiego dnia mieliśmy ochotę na bardziej cywilizowane tereny. Tak nam w piątek powykręcało nogi na kamienistych plażach i wąskich, nierównych ścieżkach, że zatęskniliśmy za twardym podłożem, przestrzenią, bardziej kolorowymi obrazami. Adam zaproponował, aby przejść od Ayr do Irvine. Połaziliśmy po centrum miasta, skręciliśmy w kilka bocznych uliczek, w kawiarni Nero, w której zbierała się lokalna elita, wypiliśmy Latte. Po tym nieco długim wstępie ruszyliśmy przed siebie.
Na tej trasie spotkaliśmy znaki Ayrshire Coastal Path. Ten szlak w kilku częściach jest dostępny na AllTrails, więc będziemy mogli go użyć. To dobra wiadomość. Przy takich informacjach Szkocja staje się bardziej dostępna.
Nasza trasa prowadziła przez kilka miast, więc trafiały się promenady z dodatkiem turystycznych atrakcji. Pomiędzy nimi były piaszczyste plaże.
Moje nogi zacięły się w Troon. Dzień wcześniej przeszliśmy prawie 45km i zmęczenie zaczęło się upominać o odpoczynek. Przed nami było jeszcze ponad 10km, aby dojść do celu. Mogłam wsiąść do pociągu i zakończyć spacer na 22km. Mogłam też postanowić, aby jednak iść dalej. Łatwe decyzje podejmuje się szybko. Przyjemność wynikająca z pozbycia się dyskomfortu błyskawicznie rozlewa się po całym ciele. Ale to trudne decyzje ostatecznie budują, dają siłę na potem, przynoszą zadowolenie. Wstałam z ławki i ruszyłam dalej. Wiedziałam, że będę później żałować, jeśli nie pokonam tego zmęczenia. Targanie siebie na siłę, nie dawało żadnej satysfakcji w tym momencie. Początkowo skupiałam się tylko na tym, aby kolejne kilometry mijały jak najszybciej. Później jednak stwierdziłam, że takie podejście nie ma sensu. Chodzi o to, aby pomimo bólu i uwierającej niewygody, nadal umieć przyglądać się światu. Nadal obserwować to, co się mija. I nie tylko patrzeć, ale też widzieć.
Kiedy doszliśmy do stacji kolejowej w Irvine i usiadłam w poczekalni, byłam szczęśliwa. Wygodniej by było nie iść tych dodatkowych 10km, ale pozostając w strefie komfortu, człowiek nigdy się nie dowie, na co tak naprawdę go stać. W strefie komfortu nie realizuje się marzeń i nie zaspokaja swoich pragnień. W strefie komfortu siła i charakter tracą swoją wyrazistość, blokuje się własny rozwój, nie daje się szansy na samopoznanie i często się traci zaufanie do samego siebie.
Trzeci dzień okazał się być niespodzianką przez duże N. Przed wyjazdem do domu zaplanowaliśmy niedługi spacer z Kirkcolm do Corsewall Lighthouse, która stoi na najbardziej wysuniętym na południe punkcie w Szkocji. Z tego miejsca jest widok na północną Irlandię i wyspę Isle of Man. Miało być tego jakieś 14km. Znaki, jak to znaki, przez jakiś czas nas prowadziły, potem zniknęły, a my zostaliśmy na rozdrożu, i mogliśmy iść albo w kierunku pól, przy których nie było widać żadnych ścieżek ani żadnych drogowskazów, albo mogliśmy iść w górę i do latarni morskiej dojść ulicami. Wybraliśmy opcję numer dwa, chociaż kładła ona cień na naszą wędrówkę, która w tym momencie była bardzo oddalona od wybrzeża. Pocieszaliśmy się tym, że na miejscu mamy szansę na spotkanie jakichś oznaczeń, które poprowadzą nas z powrotem tuż przy wodzie.
W Corsewall Lighthouse wypiliśmy kawę. Na klifach odnalazły się zagubione drogowskazy. Zobaczyliśmy też mapkę, która pokazywała, że cały półwysep, z którym się mierzyliśmy podczas tego wyjazdu, jest do przejścia. Pozostała decyzja czy wracamy po swoich śladach, czy idziemy w nieznane, mając u boku morze, ale wtedy kilometrów będzie sporo więcej. Z rozsądku i przyzwoitości zdecydowałam się marsz po klifach. Chociaż niekończące się i monotematyczne ulice, po których szliśmy w jedną stronę również miały swój udział w tej decyzji.
Na początku uciekaliśmy przed ciekawskimi krowami, które z dużym ożywieniem szły w naszym kierunku, kiedy tylko nas zobaczyły. Zeszliśmy ze ścieżki i poszliśmy ku skałkom. Kiedy ominęliśmy łaciate, a dokładniej pasiate, to weszliśmy w świat, który przerósł naszą wyobraźnię w temacie szlaków. To była bujna dżungla, sięgająca często w pas. Znaków szukaliśmy jak skarbów. Potem układaliśmy strategiczny plan, jak do nich dotrzeć, bo ścieżek często nie było. Teren bywał podmokły. Ratował nas suchy okres letni. Inaczej byśmy taplali się w błocie po kolana. Wolna amerykanka. Co człowiek to inna koncepcja pokonania terenu, więc przedeptanych śladów albo nie było widać, albo było ich od koloru do wyboru, i nie było pewności, która wersja jest tą prawdziwą.
Ale jak pominie się ten techniczny kosmos i zwróci się uwagę ku przestrzeniom i krajobrazom, to wspomnienia nabierają blasku. Przepiękne krajobrazy, pełne morze, które nie miało końca, niezwykłe formacje skalne, klify. Szliśmy przed siebie i regularnie spotykaliśmy sarny, które wyskakiwały zewsząd. A poniżej mogliśmy przyglądać się fokom, które wygrzewały się na wystających z wody kamieniach. Nie wiedzieliśmy, w którą stronę patrzeć? Czy ku lądowi, gdzie mieliśmy dziką zwierzynę kilkanaście metrów od nas? Czy ku morzu, gdzie stworzenia wypłynęły z głębin, aby pooddychać tlenem. Pomimo trudów związanych z drogą, było przecudownie. Ten odcinek szlaku to radość, energia, uniesienie. Do domu wracaliśmy uśmiechnięci od ucha do ucha.
Sumarycznie przeszliśmy w trzy dni 99.62km. To cieszy. Cieszy też to, że odkryliśmy obecność szlaków, które będą mogły być częścią naszego projektu wędrówki dookoła UK. Pojawiła się w nas większa wiara i pewność siebie, że jakoś tę Szkocję oswoimy i znajdziemy sposób, aby przejść wzdłuż jej linii brzegowej po swojemu.
Przygody chowamy do szufladek wspomnień, zwycięstwa do słoika mocy i wypatrujemy kolejnych dni na szlaku.
Ps. Nie mogę nie wspomnieć o perełkach, których się nie spotyka każdego dnia. Pierwsza to przystanek autobusowy, w którym stały dwa domowe krzesła, na których można było przysiąść i dać odpocząć obolałym nogom. Druga to budynek toalety, który kompletnie nie przypominał miejsca, gdzie można iść się wysikać. Moja kolekcja WC rośnie. Moje zainteresowanie nimi również przybiera na sile :-).
Stranraer - Loch Ryan Port - 24.54km - 5 godzin i 8 minut - 12.07.24 Piątek
Stranraer - Kirkcolm - 9.53km - 1 godzina i 59 minut - 12.07.24 Piątek
Mull Of Galloway Circular near Stranrear - 10.9km - 2 godziny i 50 minut - 12.07.24 Piątek
Ayr - Irvine - 31.66km - 6 godzin i 55 minut - 13.07.24 Sobota
Kirkcolm - Corsewall Lighthouse (Circular) - 22.99km - 5 godzin i 43 minuty - 14.07.24 Niedziela
Piękne miejsca i doskonały opis wędrówki. Gratulacje, 100 km w 3 dni wow!