Zrobiłam to. Przeszłam 496km w 31 dni. Cieszył mnie każdy pojedynczy krok. Budował mnie każdy kolejny dzień. Była to świetna zabawa i niezapomniana przygoda.
Zasada jest prosta. Pierwszego dnia wychodzisz na spacer o długości 1km. Drugiego dnia wędrujesz 2km. Trzeciego robisz 3km. Kontynuując tę sekwencję przez miesiąc, który ma 31 dni, sumarycznie przejdziesz 496km. Możesz te kilometry przebiec. Możesz to wyzwanie zrobić na kilka różnych sposobów. Dla zainteresowanych wrzucam link do strony, na której Sean Conway informuje, jakie są zasady i jakie są możliwości.
Wyzwanie 496 na początku było dla mnie taką zabawą w piaskownicy i budowaniem babek w piasku. Takim śmiechem na sali. Dziecięca beztroska mieszała się z lekkością i przyjemnością.
Potem pojawił się nastoletni, niewinny flirt. Zaczęłam zauważać kilometry w moim życiu. Zaczęłam się im przyglądać, dotykać je, czuć. Zaczęłam na nie czekać. Kolejny etap wszedł na poziom logistyki. Moje wyjścia z domu były albo częstsze, albo coraz dłuższe. Musiałam to połączyć z pracą i innymi obowiązkami. Musiałam je unieść nawet wtedy, kiedy wracałam z projektu Wędrówki dookoła Wielkiej Brytanii, gdzie podczas trzech dni wydeptałam około 100km. W poniedziałek niedzielne zmęczenie przywiezione ze szlaku musiało iść w zapomnienie, bo do przejścia były 23km. Nie były to łatwe chwile, ale uśmiech z twarzy i tak nie znikał, a nawet bywał bardziej figlarny i zadziorny.
Ostatnie siedem dni były czasem, który obnażał, czy to co robię, jest tym, co mi w duszy gra? Czy ta przygoda jest moją bajką? Czy to wyzwanie wpisuje się w moje JA? Czy ma ono dla mnie jakąś wartość? Spacery po pięć albo sześć godzin dziennie konsumują czas. Będąc w jednym miejscu, nie możesz być w drugim. Trzeba dokonać wyboru i trzeba wiedzieć, jak się z tym człowiek czuje. Ja czułam się wyśmienicie. Wieczorem kładąc się spać lekko wyczerpana, nie mogłam doczekać się poranka, aby znowu iść. Budząc się, spoglądając na pogniecioną i opuchniętą twarz, uśmiechałam się do siebie i czekałam na moment wyjścia. Moja głowa po otworzeniu oczu nie tylko upominała się o kubek gorącej kawy, ale również o kilometry, które prowadziły w świat. Nogi, chociaż obolałe i troszkę sztywne, niecierpliwie dreptały w miejscu i domagały się o założenie butów, otworzenie drzwi i ruszenie przed siebie.
Każdego dnia, każdy kolejny krok był tym pierwszym i jedynym. Chyba po raz pierwszy poczułam sens zdania, że nie cel się liczy, ale droga, która do niego prowadzi. To ona mnie zaskakiwała, uczyła, pokazywała kalejdoskop życia. Słuchałam jej z pokorą, uczyłam się kolejnych lekcji, garściami czerpałam z jej mądrości. Do domu wracałam bogatsza. Intuicyjnie czułam, że w moim przypadku nie o metę tu chodzi, ale o proces zrzucania z siebie skóry zastałka.
Wyzwanie 496 szybko zaczęło mi przypominać scenariusz filmu dokumentalnego MY OCTOPUS TEACHER. Nie oswajałam ośmiornicy, ale zaczęłam nawiązywać nić przyjaźni z parkiem, jego mieszkańcami i jego użytkownikami. Każdego dnia szłam w te same miejsca, mijałam te same drzewa, przyglądałam się rutynie tych samych kaczek, łabędzi i czapel, uśmiechałam się do tych samych właścicieli psów czy osób, które biegały, albo tak jak ja maszerowały. Przez pierwszych kilka dni nic szczególnego się nie działo. Ale potem pojawiła się we mnie uważność, a wraz z nią piękno dostrzegania.
Roślinność zaczęła mieć kształty i zapachy. Widziałam, jak drzewa wzajemnie się podpierają i kryją w sobie nieme historie, jak krople deszczu błyszczą na liściach wysokich traw, jak kwiaty lata przygotowują się do przemijania. Widziałam wiewiórki, które zakopywały orzechy i swoimi małymi łapkami ubijały ziemię, która przykrywała ich zapasy na zimę. Widziałam wodne ptaki, które płynąc, trzymały w dziobie kolejny liść, albo gałązkę, potrzebne do umocnienia gniazda. Widziałam zaspaną, poczochraną czaplę, która otworzyła oko o poranku i niezainteresowana dniem, na nowo włożyła swój łebek między skrzydła. Widziałam maleńkie kaczuszki i łyski, które wrzeszczały swoim piskliwym głosikiem, upominając się o jedzenie. Widziałam łabędziowe klucze na wodach kanału, które liczyły nawet sześcioro młodych. Widziałam błękitne zimorodki, które przypominały mi o istnieniu baśniowych kolorów. Widziałam oddychającą ziemię, która oddawała swoje ciepło po nocnym deszczu.
Wdychałam zapach świeżo skoszonej trawy, porannego powietrza, kończącego się lata. Mijam często tych samych ludzi i nasze good morning, zaczynało być bardziej ożywione, mniej obojętne, nabierało bardziej znaczącego spojrzenia. Nie spodziewałam się tych wszystkich doświadczeń. Bardziej skupiałam się na tym, jak ogarnę powtarzalność trasy. Planowałam rozmaite możliwości dróg i miejsc. Nie wzięłam pod uwagę tego, że chodząc w te same miejsca, będę dotykać fragmentów życia roślin, zwierząt i ludzi, i że nasze codzienne spotkania będą mnie do ich życia przyciągać, jak magnes.
Wyzwanie 496 miało w sobie tak cudowne dni, że wydawało się, iż kilometrów do przejścia było za mało. Do domu nie chciałam wracać ani ja, ani moja głowa, ani moje nogi.
Wyzwanie 496 to mój czas bycia tylko ze sobą i własnymi myślami. Taki prawdziwy dostęp do siebie. To moje filozoficzne rozprawy, przyziemne pytania, proste odpowiedzi, które zawsze jest najtrudniej znaleźć. To mój prywatny margines, gabinet możliwości, odważne postanowienia, zaskakujące odkrycia. To wysokie emocje, przebudzona wrażliwość, wzruszające obrazy.
Wszystko ma swój koniec i wyzwanie 496, również posiada swój ostatni dzień. Delektowałam się nim. Ze smutkiem w sercu żegnałam się z tym projektem, z jego ostatnimi metrami. Pocieszeniem jest to, że zamykając jedne drzwi, można otworzyć kolejne, które będą prowadzić też do czegoś ciekawego i inspirującego, co będzie uczyło, rozwijało, umacniało... za którymi również jest radość poznania i stawania się.
Comments