Kiedy doszliśmy do Whitchurch i tym samym ukończyliśmy nasz pierwszy długodystansowy szlak SANDSTONE TRAIL o długości 55km, poczuliśmy smutek i pustkę. Czegoś nam brakowało. Lubimy chodzić i taka dłuższa trasa sprawia, że przez jakiś czas znamy kierunek naszych kolejnych wypraw. Jest to i wygodne, i praktyczne. Nie trzeba, co tydzień się zastanawiać, gdzie jedziemy, gdzie idziemy, gdzie zwiedzamy, bo wiadomo, że jak tylko pogoda pozwoli, to kontynuujemy realizację naszego szlakowego projektu.
Wtedy jeszcze nie mieliśmy aplikacji, która mieści w sobie nieskończoną ilość propozycji rozmaitych dróg, które można przejść, przebiec, czy pokonać rowerem. Zawsze musiałam poszperać w internecie, aby wyszukać jakąś inspirującą wyprawę. Potem Adam musiał to przełożyć na wersję techniczną, czyli na tyle zorientować się w trasie, abyśmy mogli ją przejść, a nie się pogubić.
Zaczęłam się wczytywać w długodystansowe szlaki. Znalazłam THE LIMESTONE WAY. Tym razem mieliśmy się podjąć drogi, o jakieś 20km dłuższej niż była poprzednia. Tym razem szlak nie był wybrany pod spacery z psem. Tym razem do tematu mieliśmy podejść bardziej świadomie i z większą determinacją, chociaż wciąż bez większej presji w pokonywaniu odległości, i bez ambicji, aby go przejść w proponowane 3 dni. To miał być zwyczajny szlak, który miał dotykać prostoty, ciszy i pustki. To miała być propozycja na dni, kiedy pojawiała się ochota na wyprawę, ale kierunku nie mieliśmy doprecyzowanego.
Na rekonesans pojechaliśmy późnym popołudniem. Na miejscu okazało się, że na tym parkingu już kiedyś byliśmy, że po Castleton już kiedyś chodziliśmy, że po terenach w okolicy Cave Dale już się kiedyś wspinaliśmy. Tylko nigdy nie zwracaliśmy uwagi na znaczek THE LIMESTONE WAY. Po przejściu przez magiczną furtkę, która wpuszcza wędrowca na ten szlak, znalazłam się w zaczarowanym miejscu, gdzie dzieło Matki Natury było z najwyższej półki. Pradawny wąwóz. Po obu stronach zielone wzgórza z dodatkiem wapiennych skał. Dookoła spokój. Świat w tym miejscu się zatrzymał. Krajobraz, który nas otaczał, był cudowny i wyjątkowy. Wszystkie zmysły były pod ogromnym wrażeniem.
Kiedy wspięliśmy się na górę, słońce kończyło swoją wędrówkę dnia. Widok, który się przed nami rozciągał, był imponujący, a kolory zachodu słońca dodatkowo ozdabiały już i tak piękny krajobraz. Stałam, patrzyłam, chłonęłam urok tego, co widziałam. To był jeden z tych momentów, kiedy człowiek bywa szczęśliwy. Nadchodząca ciemność zmuszała nas do powrotu. Ociężale i niechętnie schodziłam w dół. Jedynie myśl, że za kilka dni tu powrócimy, pozwalała zachować optymizm.
Nasze chodzenie po szlaku THE LIMESTONE WAY z każdym kolejnym wyjazdem stawało się coraz bardziej sprawne. Nabieraliśmy właściwego rytmu i pewności siebie. Nasze dystanse z 6-10km przeszły na poziom 10-15km . Doszliśmy do wniosku, że czas spędzony na wędrowaniu nie może być krótszy niż dojazd autem do startowego punktu. Kilometry, które zaczęliśmy być w stanie przejść, sympatycznie karmiły moje ego i motywowały do wkładania w chodzenie większego wysiłku. Mogłam iść dwa razy dalej niż kilka miesięcy wcześniej. Czułam postęp.
Początkowo drogę rozrysowywał Adam. Gdy kończyliśmy jakiś etap, to robiliśmy zdjęcie nazwie miasta czy ulicy i Adam musiał przygotować kolejny etap naszej wędrówki. Oznakowanie szlaku do najlepszych nie należało. Zdarzało się, że błądziliśmy, kręciliśmy się i nie mieliśmy pojęcia, w którą stronę iść dalej. Po przejściu jakiś 30km w wersji papierowej Adam zainwestował w aplikację. To jeszcze nie był AllTrails, ale pojawiła się jakaś namiastka tego, że jesteśmy prowadzeni. To usprawniło aspekt techniczny trasy. A i nasz krok nabrał bardziej marszowego tempa. Po którymś jednodniowym wyjeździe zdecydowaliśmy się na trzydniową wyprawę. Wynajęliśmy niewielki domek na dwie noce w okolicach naszego szlaku i postanowiliśmy wydreptać troszkę więcej kilometrów i bardziej widocznie przesunąć się do przodu. Ależ byłam dumna, gdy okazało się, że podczas trzech dni przeszliśmy ponad 60km. Jak się zdarzyło, że jednego dnia pokonaliśmy 23km, to patrzyłam na siebie z zupełnie innego poziomu. Zmiany na twarzy były widoczne nawet w lustrze.Ten wzrok. To skupienie. To skoncentrowanie się na celu. Postawa wyprostowana. Krok bardziej sprężysty. Zaczynał się rodzić wędrowniczek, wojownik, łowca przygód. Była moc. Była siła. Była wiara w siebie. Bo to już nie był jednodniowy wysiłek i potem tygodniowa regeneracja. Potrafiłam przez trzy dni, dzień po dniu, pokonywać dystanse o długości około 20km. To robiło wrażenie na kobiecie w wieku 43 lat, która ze sportem nie miała nic wspólnego.
THE LIMESTONE WAY okazało się być cudowną trasą. Regularnie przenosiłam się, jakby do równoległego świata, w którym byłam otoczona nieskrępowaną naturą. Codzienność tam nabierała innych kształtów. Regenerowałam siły i nabierałam nowej, pozytywnej energii. Masa zielonej przestrzeni dookoła, której się nie dało objąć. Spotkania ze zwierzętami. Wzgórza, pola, łąki, polany, wsie i miasteczka. Rozpiętość wszerz. Malownicze obrazy po horyzont. Nie raz, chcieliśmy w danym miejscu po prostu zostać. Zdarzało nam się, że stawaliśmy na drodze i słuchaliśmy ciszy. To było niesamowite doświadczenie. Taka klatka STOP. Uchwycony moment. Uśmiech na tym szlaku nie schodził z twarzy.
Ten długodystansowy szlak nie tylko mnie cieszył, ale również uczył. Nie zawsze było dla mnie prosto i łatwo. Regularne podejścia i zejścia. Błotniste tereny. Niekończące się pola. Monotonne etapy. To wszystko stawiało mnie w niekomfortowych sytuacjach, w których musiałam się odnaleźć, do których musiałam się w jakiś sposób odnieść. Zaczęłam bliżej się sobie przyglądać. Poznawać siebie na nowo. Zadawać pytania i szukać w sobie odpowiedzi. Gdzie są moje granice? Jak łatwo się poddaję? W jaki sposób się motywuję? Co mi daje satysfakcję?
Moment ukończenia szlaku był momentem sukcesu. Był początek i był koniec. I to po raz drugi. Coś zaczęłam i skończyłam. Byłam konsekwentna w działaniu. Smak pewnego zwycięstwa nad sobą i uczucie satysfakcji dawały przyjemność. Pytałam siebie I CO DALEJ? CZY JEST DALEJ? GDZIE SZUKAĆ POMYSŁÓW I INSPIRACJI? Zastanawiałam się, jakie są opcje dla ludzi pracujących, z niesprecyzowaną wizją podróżowania, bez większej kondycji, z predyspozycją do szybkiego nudzenia się, kiedy jedno jest po operacji kręgosłupa, a drugie po operacji mózgu.
Zmiana. Rozwój. Wyzwanie. Tego potrzebowaliśmy. Ale, gdzie to znaleźć? Wiedziałam, że chcę chodzić, odkrywać, poznawać, docierać do miejsc, które dzielą się swoją magiczną aurą, nadają sens chwili, cieszą, wzmacniają. Wiedziałam, że chcę iść dalej. Ale wiedziała też, ile jest we mnie ograniczeń i jak bardzo jestem słaba fizycznie. Wiedziałam, że dotykam dziedziny, której nie znam, po której poruszam się po omacku.
Nie potrafiłam określić kierunku, w którym chciałam podążać. Nie miałam pojęcia, co chcę zbudować i czy w ogóle chcę coś tworzyć? Czy szukać przyjemności, czy szukać wyzwań? Czy „lubić” czy „osiągać”?
Miałam przed sobą białą kartkę do zapisania. Miałam się stać bohaterem własnej opowieści.
コメント