Dzień po spotkaniu z fizjoterapeutą Michałem Bukartykiem czułam się, jak koń po westernie, którego dodatkowo przejechał pociąg, ale się tego spodziewałam, więc paniki nie było. Dwa dni później życie na nowo zaczęło we mnie wstępować. W piątek przeszłam nieśmiało ponad 30km. W sobotę lekko unosiłam się pięć centymetrów nam ziemią i pokonałam prawie 30km. A w niedzielę moje nogi i moja siła przerosły moje oczekiwania i przewędrowałam 46.74km. W te trzy dni mój problem z plecami był na tyle nieodczuwalny, że byłam w stanie sumarycznie przejść ponad 108km. Życie do mnie wróciło. Wiara do mnie wróciła. Chęć, potrzeba, pragnienie do mnie wróciły. Nogi szły, myśli biegły, oczy iskrzyły ze szczęścia. Smak powrotu do zdrowia wzruszał do łez. Byłam ponownie sobą, mogłam wybiegać wyobraźnią ku kolejnym wyzwaniom, czerpać z możliwości, które oferuje świat. Przestrzeń, która była w moim ciele, pozwalała mi iść dalej, myśleć szerzej, cieszyć się mocniej. Najpierw wychwalałam Michała pod niebiosa, potem szłam do niego z kwiatami, a na koniec tworzyłam w głowie poematy dziękczynne. Zapomniałam, że tak można się czuć, że można mieć w sobie tyle wolności i radości. Wystarczy usunąć ból. Bez spotkania z Michałem te trzy cudowne dni na szlaku by się nie zadziały. Za ten czas bardzo mu dziękuję.
W piątek względną pogodę znaleźliśmy w okolicach Hull. Ponownie wróciliśmy na wał, którym idzie się, idzie, i idzie, i ten się nie kończy. Dookoła wielkie nic, wzroku nie było na czym zawiesić, głowę ciężko było czymś zagadać. Pozostała praca nad sobą i rozciąganie wytrzymałości psychicznej do granic możliwości. Na szlakach długodystansowych nie zawsze najważniejsza jest kondycja fizyczna. Bywa, że strefa mentalna łamie jakąkolwiek chęć do zrobienia kolejnego kroku do przodu. Tego dnia wiedzieliśmy, że trzeba na starcie zrobić bardzo głęboki wdech i wziąć na klatę realia drogi.
Szliśmy. Na początku nawet mieliśmy jakąś ścieżkę. Wpatrywaliśmy się w rozlewiska, rzepakowe pola, pastwiska. Byliśmy otoczeni zieloną nicością. Pojedyncze domki przypominały nam o cywilizacji. Po drugiej stronie był port. Gdzieś w oddali odpływał ogromniasty statek. W pewnym momencie skończyła nam się droga. Zaczęło się torowanie na wale. Trawa, czasami na tyle wysoka, że sięgała nam do bioder, moczyła nasze spodnie i buty. Nogawki po chwili kleiły się do nóg, a stopy taplały się w kałużach.
Ale było dobrze. Docenialiśmy zieleń, która nas otaczała, to, że ponure niebo odpuściło nam krople deszczu, a temperatura nie była zbyt niska.
Rezerwat przyrody, przez który maszerowaliśmy, był tylko nasz. Tak jakby... bo okazało się, że na tym terenie nie brakowało saren. Pierwszy raz w życiu widziałam je w takiej ilości. Jak zające wyskakiwały zewsząd. Były wszędzie. Niektóre mieliśmy prawie na wyciągnięcie ręki. Największym przeżyciem było, kiedy zobaczyliśmy sarnę z małymi. Stanęliśmy w miejscu jak wryci i patrzyliśmy na ten cud przyrody, którego nie spotyka się na co dzień. Liczyliśmy na to, że matka nas zwęszy i jak inne sarny, oddali się wraz ze swoimi dziećmi w bezpiecznym kierunku. Czekamy. Patrzymy. Czekamy. Zwierzaki delektowały się swoim posiłkiem, zupełnie nie zwracając na nas uwagi. Zaczęliśmy iść w ich stronę, wierząc, że nas zauważą i uciekną. To, co się wydarzyło, wprawiło nas w osłupienie. Kiedy zbliżyliśmy się w widoczny sposób, sarna się zerwała i pobiegła w pole, zostawiając swoje maluchy. Tego się nie spodziewaliśmy. Byliśmy w szoku. Owca zawsze biegnie ze swoimi młodymi. Nie znaliśmy zwyczajów innych zwierząt. Postanowiliśmy szybko pomaszerować do przodu i jak najbardziej zniknąć z pola widzenia sarny.
Z daleko obserwowaliśmy, czy matka wraca do dzieci. Wróciła. A my spokojnie mogliśmy kontynuować naszą wędrówkę. Po takim bliskim spotkaniu ze zwierzakami nasze emocje jeszcze przez jakiś czas trawiły to, czego doświadczyły. Niesamowite to było.
I przyszedł czas na powrót. Saren już nie chcieliśmy stresować naszą obecnością. Poza tym mokry wał też nie zachęcał, aby ponownie przez niego iść. Nieświadomie przeszliśmy przez prywatny teren i przedostaliśmy się na ulice. Droga powrotna to głównie wiejskie klimaty. Nie brakowało pół, pachnących kwiatów, gospodarstw.
Docenialiśmy twarde i suche podłoże pod butami. W samochodzie zobaczyłam, jak torowanie na wale odbiło się na moich spodniach. Były totalnie oblepione pajęczynami i nasionkami przeróżnych roślin. Swoim wyglądem przypominały, że pokonaliśmy dzikie przestworza. I to miało swój urok.
Idąc na jakikolwiek szlak, a szczególnie ten dookoła Wielkiej Brytanii nie nurkuję wcześniej w internecie i nie szukam informacji, które by mogły pomniejszyć ilość błędów, które popełniamy. Zawsze wyjazd jest spontaniczny. Mamy wtedy poczucie, że autentycznie odkrywamy nowe miejsca i wszystko ma dziewiczy wyraz. Ma to swoją cenę w postaci nagle znikających ścieżek albo braku przejścia, ale te przygody dużo bardziej do nas mówią niż idealnie przygotowana logistycznie trasa, na której zawsze się wie, czego się spodziewać.
Kolejne dwa dni spędziliśmy w Cumbrii. W sobotę wybraliśmy się w tereny The Solway Coast Area of Outstanding Nature Beauty (AONB). Jadąc w tym kierunku, trafiliśmy na stado krów idących sobie spokojnym krokiem na pastwisko.
Z lekkim opóźnieniem dojechaliśmy na parking i ruszyliśmy przed siebie za towarzystwo mając morze, plaże i wydmy. Najpierw szliśmy oryginalnym szlakiem England Coast Path. Minęliśmy port w Silloth, przeszliśmy przez miasteczko, i ruszyliśmy w stronę Grune Point.
Tam przysiedliśmy na chwilę i w sumie mieliśmy już wracać, kiedy Adam zaproponował, abyśmy jeszcze kilka kilometrów poszli do przodu i tym samym urozmaicili sobie drogę powrotną. Tak sobie ją ulepszyliśmy, że trzeba było przełknąć wszelkie wątpliwości i przemaszerować przez stado pasących się krów. Szczęśliwie te wygrzewały się w słońcu i tylko leniwie na nas zarzucały swoje oczy. Zbliżając się do Calvo, szliśmy niezbyt szeroką, ale za to całkiem ruchliwą ulicą. Jak ja tego nienawidzę. Te rozpędzone auta i kierowcy, którzy nie zawsze są łaskawi dla pieszych. Ale dało radę. Do naszego samochodu dotarliśmy w jednym kawałku.
W niedzielę zamarzyło nam się załatać dziurę w naszym szlaku, co wiązało się z przejściem 40km. Za nami były dwa intensywne dni wędrówki. Zmęczenie się troszkę odzywało, sztywność nóg również dawała o sobie znać. Ale czego nie robi się w imię szalonego projektu? Zostawiliśmy sobie furtkę, gdybyśmy musieli okroić troszkę naszą trasę, ale nastawienie mieliśmy wojownicze i chcieliśmy wrócić do domu z ukończonym zadaniem.
Wypatrzyliśmy miejsce dla naszego Harolda (nasze auto) w Longcroft. Zostawiliśmy go na ulicy pomiędzy polami, gdzie pasły się krowy i ruszyliśmy najpierw do Anthorn, gdzie ostatnio spontanicznie wyszliśmy z autobusu, który wiózł nas z Carlisle. Dotarliśmy do punktu, który był kiedyś startem i cofnęliśmy się do samochodu, aby ruszyć do Calvo, gdzie dzień wcześniej zakończyliśmy nasz odcinek.
Szliśmy ulicami niższego rzędu. Niewiele samochodów nas mijało. Dookoła było polnie, kwieciście, zielono. Nic się nie działo. Ulice wydawały się nie mieć końca. Wchodziliśmy na jedną i szliśmy przed siebie kilometrami. Skręcaliśmy w drugą i scenariusz był ten sam.
Na jednym ze skrzyżowań atrakcję zafundował nam kot, który do nas podbiegł i z wielkim przejęciem upominał się o głaskanie. Trafiliśmy też na ptaszynę, która chyba niestety była ranna. Kiedy się do niej zbliżyliśmy to nie odleciała. I tu był dylemat. Zostawić, odejść, dać prawo naturze do jej bezkompromisowych zasad, czy jednak powinniśmy coś zrobić w tej sytuacji? Ruszyliśmy dalej.
Zbliżając się do celu, rozlał się zapowiedziany deszcz. Padało mało przyjemnie, i to w momencie, kiedy znaleźliśmy się na ruchliwej ulicy. Było paskudnie. Moje wewnętrzne JA zaczęło sobie śpiewać najgłupsze piosenki zapamiętane z harcerstwa. Przetrwałam.
Kiedy powróciliśmy na spokojne tereny zaczerpnęliśmy świeżego powietrza i zaczęliśmy wracać. Z 40km zrobiło się prawie 47km.
Końcówka zabijała osłabioną psychikę. Do auta nie chciało być bliżej. Każdy kolejny krok był wymuszany siłą woli. I to nawet nie chodziło o zmęczenie czy obolałe nogi. Problemem była nuda, jednostajność, monotonia. Ile można zachwycać się okolicznym urokiem pastwisk z krowami?
Mentalnie nie było łatwo dotargać się do samochodu. Ale perspektywa domknięcia odcinka w tym regionie motywowała, dopingowała, dopilnowała, że zrobiliśmy swoją robotę. Poza tym ten dystans, ta satysfakcja, to zwycięstwo. Dawno nie przeszliśmy takiej odległości. A to przecież te dłuższe kilometry są jednym z elementów, które nas nakręcają. Cudownie było poczuć tę wolność wyboru, sprawczość, możliwość pójścia tam, gdzie się chce.
W poniedziałek był Bank Holiday. Odpoczywaliśmy z szerokim uśmiechem na twarzy. Obrazy z ostatnich trzech dni wypełniały myśli. Przeżyta przygoda przyjemnie rozlewała się po całym ciele. Tego dnia świat był piękny, życie było piękne, teraźniejszość była piękna. Iść, działać, zdobywać. Nie zastać się w miejscu, nie zastygnąć, nie stać się kamiennym pomnikiem za życia.
Thorngumbald - Paull - 32.69km; 6 godzin i 51 minut - 24.05.24 Piątek
Mawbray - Calvo - 29.27km; 5 godzin i 59 minut - 25.05.24 Sobota
Anthorn - Calvo - 46.74km; 9 godzin i 1 minuta - 26.05.24 Niedziela
Comentários