top of page

Whitby - Staithes; Saltburn - Staithes; Hornsea - Aldbrough

Prognozy pogodowe na piątek, sobotę i niedzielę (16,17,18.02.24) nie pozostawiały żadnych złudzeń. Miało padać, lać i znowu padać. Uwierzyliśmy w tę wersję wydarzeń i zrezygnowaliśmy z dłuższego wyjazdu, który wiąże się z wynajmem jakiegoś noclegu. Ze smutkiem w sercu pogodziliśmy się z opcją odpoczynku w zaciszu domowych ścian. Stwierdziliśmy, że spontanicznie z dnia na dzień będziemy szukać kierunku, gdzie może nas ewentualnie ponieść. Ale zefirek musiał chyba dmuchnąć z lewej albo prawej strony, bo pogoda nieoczekiwanie zmieniła się na lepsze. Nowe okoliczności stały się zielonym światłem, aby kontynuować nasz marsz dookoła Wielkiej Brytanii. I tak trzy dni z rzędu wstawaliśmy rano, gnaliśmy dwie godziny autem na wschodnie wybrzeże Anglii, maszerowaliśmy od miejscowości do miejscowości, i wracaliśmy do domu. W piątek, korki i jazda w ślimaczym tempie poturbowały nas psychicznie, w sobotę taka była ulewa, że na autostradzie momentami pędziliśmy całe 30 mil na godzinę, za to w niedzielę droga była po naszej stronie. Dzień był skąpany w słońcu, na polach, pastwiskach i łąkach widzieliśmy niezliczone stada saren, ruch samochodowy był umiarkowany. Warto było. Nawet bardzo. Mieliśmy za sobą trzy cudowne dni na szlaku. Każdy z nich miał inny charakter, inną aurę, i rzucał na nas zupełnie inny urok. Pozostawił w nas fragment siebie i do domu wracaliśmy bogatsi o odmienne wrażenia, emocje, obrazy. Byliśmy w miejscach, które cieszyły, na które patrzyło się z największą przyjemnością. Czuliśmy się jak prawdziwi podróżnicy i odkrywcy.



W piątek słońce znaleźliśmy w Whitby, nadmorskim miasteczku w Yorkshire, które jest przecięte rzeką Esk. Wyszłam z auta, zrobiłam kilka kroków do przodu i się zakochałam. Whitby ze swoimi malowniczymi domkami nad wodą, uroczym portem, gotyckim opactwem na wschodnim klifie całkowicie skradło moje serce. Zapach historii, legend i rybackich opowieści unosił się w powietrzu. Tu każda uliczka, każdy skrawek drogi wydawał się mieć coś do powiedzenia. Nie mogłam przejść obok tego miasteczka obojętnie. Nogi i głowa były jednomyślnie tego samego zdania. Tylko że ja nie miałam całego dnia, aby turystycznie zwiedzać wszystkie zakamarki. Przede mną było sporo kilometrów do przedeptania. Poszłam na kompromis. Dwie uliczki teraz, po resztę sięgnę przy następnej okazji. Wolniutko, wolniuteńko, z namaszczeniem i z wielką uważnością szłam przed siebie. Głowa obracała się we wszystkie strony. Jakbym była w zaczarowanym świecie, przeniesiona do innej epoki. Nasiąkałam każdym budynkiem, wystawami sklepowymi, kawiarniami, ukrytymi przejściami. Garściami czerpałam z każdego kolejnego kroku. W końcu powróciliśmy na promenadę, jeszcze raz spojrzałam na miasteczko, które było inspiracją dla autora Drakuli, weszliśmy na molo i skierowaliśmy się ku klifom, na ścieżkę, która należy do England Coast Path, jak i Cleveland Way.



Tam już czekała na nas bardzo błotna rzeczywistość i pozalewane ścieżki. Nogi się rozjeżdżały i często walczyliśmy o utrzymanie balansu, buty momentalnie stały się ciężkie i szło się niewygodnie. Widoki rekompensowały ten spacer po brązowej mazi. Zatoki, plaże, otwarta morska przestrzeń. Wszystko to emanowało prostotą. Sprowadzało nasze maszerowanie do wsłuchiwania się w TU i TERAZ.





Zbliżając się do Runswick Bay, mijając zaparkowane samochody, napotkaliśmy autko z napisem LIVE YOUR LIFE TO THE COMPASS NOT THE CLOCK..... I takie smaczki to ja lubię. Są one inną formą drogowskazów dla mnie. Trafiać na nie, to jakby spotykać ludzi, którzy tak, jak ja kochają drogę, podróżowanie i poznawanie. Doszliśmy do zatoki i tam usiedliśmy na Latte w Tides Coffee.



Odpoczęliśmy i ruszyliśmy dalej w kierunku Staithes, gdzie był przystanek autobusowy. Czekało tam już kilka osób, ale jedna z nich przykuła moją uwagę i nawet dzisiaj, kiedy piszę tę relację, jest w mojej głowie. Młody mężczyzna, który był wrakiem człowieka. Intensywnie śmierdziało od niego wódą. Krztusił się i dusił, jakby chciał wypluć własne płuca. Zapalał papierosa po papierosie. Całe jego ciało się trzęsło i to nie od zimna. Nie dzieliła nas duża odległość. Nie dało się pominąć jego obecności. Nie było opcji, aby odwrócić wzrok i udać, że ten człowiek nie istnieje. On tam był, tak samo, jak ja. Tyle tylko, że nasze światy kompletnie się różniły. Ja uskrzydlona wędrówką, wypełniona morskimi widokami, pochłonięta pięknem natury. On skrępowany kajdankami uzależnienia, na siłę wciśnięty w dzień, bez drogowskazu na lepsze życie. Spadać na dno. Proces szybki, lawinowy i bolesny. Wspinać się w górę. Proces powolny, stopniowy, potrafiący dać w kość. Każda z tych dróg bywa niewygodna i wymaga siły. Ale tylko jedna z nich daje szansę na przeżycie dni, do których chętnie się wraca.



W sobotę wystartowaliśmy z Saltburn. Najpierw plaża, spienione fale głośno rozbijające się o brzeg, kilka osób relaksujących się podczas zimowej kąpieli, nie zabrakło również surferów. Potem podejście na klif, a tam rozległe widoki na morską przestrzeń.



Jeden krok, drugi krok i spacerowa ścieżka nabrała zupełnie innego wymiaru. U naszych stóp zaczęły pojawiać się kamienne tabliczki zapisane zdaniami, które odgrywają rolę wyciągniętej ręki. Skierowane są do osób, które przychodzą w to miejsce, aby po raz ostatni spojrzeć na świat i pożegnać się z życiem. Tych kilka metrów na szlaku to dotykanie połamanych serc, zagubionych dusz i myśli pozbawionych nadziei. To obcowanie z ciemną rzeczywistością, od której można uciec tylko poprzez skok w dół. To ludzie, którzy czują się niewidzialni, których samotność przerosła, którzy śmierć traktują, jako furtkę do wolności. Ale jest ktoś, kto na tych klifach mówi, że warto rozmawiać, powiedzieć głośno o tym, co beznadziejne i niemożliwe do udźwignięcia, wyrzucić z siebie ból i niezgodę na życie, które stało się śmierdzącą oczyszczalnią ścieków, w którym nie na nic poza pustką.






Po kilku godzinach marszu doszliśmy do Staithes, miasteczka, które od tej strony prezentuje się, jak widokówka wklejona do książki z bajkami. I znowu nie było mowy, aby się nie zatrzymać, aby nie zwolnić, aby nie nasiąknąć tym niewielkim, ale jakże oryginalnym miejscem.



Kilkakrotnie chodziliśmy po wąskich uliczkach. Tam napotkaliśmy Dotty's Tearoom. Weszliśmy do środka. Miało być lokalnie, jak zwykle, a było, jak w zaczarowanym świecie.



Przekroczenie progu tej kawiarni to przeniesienie się w czasie. Usiedliśmy przy stoliku, zamówiliśmy scones z dodatkiem dżemu, masła i kremu, oraz latte, i zaczęliśmy się rozglądać. W takim miejscu jeszcze nas nie było. Głowy kręciły się w prawo, w lewo, w górę i w dół. Detale, szczegóły wyciągnięte jakby z filmu. Całkowicie byliśmy pochłonięci wszystkim co nas otaczało. A kiedy dotarło do nas nasze zamówienie, to oczy zrobiły się jeszcze większe. Porcelanowy talerzyk w kwiatki a na nim ogromna porcja smakołyków i do tego duży kubek z kawą. Wszystko smakowało wybornie. Obżarstwu nie było końca.



Fizycznie było widać, że każdy kto wchodzi do tej kawiarni, jest oczarowany. Natomiast każdy kto opuszcza to miejsce, jest zachwycony tym czego doświadczył. Inność. Wyjątkowość. Charakter. Miejsce obowiązkowe, które trzeba odwiedzić.



W niedzielę wybraliśmy się do Hornsea. Był przypływ, więc do Aldbrough szliśmy ulicami. Przy takim scenariuszu nic właściwie się nie działo. Skupienie na kroku musiało wystarczyć. Jakaś Pani zatrzymała się autem i zapytała, czy nas gdzieś podwieźć, i chociaż propozycja była kusząca, to dzielnie odmówiliśmy i wytrwale targaliśmy się dalej. Dwa poprzednie dni przyniosły nam tyle atrakcji i pozytywnej energii, że musiało tego wystarczyć na ten nudny odcinek. Poza tym była szansa, że wracać już będziemy plażami, bo będzie odpływ. W Aldbrough kupiliśmy gorącą czekoladę z maszyny i skierowaliśmy się ku wybrzeżu. Na miejscu okazało się, że i owszem morze się cofało i pojawił się skrawek lądu, którym byśmy mogli wrócić do Hornsea, ale nie było zejścia. Dodatkowo klify się regularnie osuwały w dół i nawet spacer górą należał do niebezpiecznych. My jak to my. Cofać się do ulicy i wracać tą samą drogą nam się nie chciało. Wypita gorąca czekolada zadziałała na nas jak sok z gumi jagód i odważnie brnęliśmy przed siebie w poszukiwaniu dogodnego miejsca, aby na dziko zejść na dół. Gdyby to były klify trawiaste to może by nas wyobraźnia poniosła i byśmy się skusili, aby metodą dupną ześlizgnąć się na plażę... tyle tylko, że te klify to była ciężka, mokra, błotnista ziemia która, jakby zaczęła się osuwać, to nie wiem, ile by z nas zostało. Adam podjął małą próbę sprawdzenia, czy zejście jest możliwe, ale już po kilku krokach w dół, zaczęło go zasysać. To nas otrzeźwiło troszkę. Do Gumisi nam jednak daleko. Trzeba było się pogodzić, że do morza nie zejdziemy w tym miejscu. Ale o cofaniu się również nie było mowy. Kontynuowaliśmy naszą wędrówkę przed siebie, trzymając się w bezpiecznej odległości od klifowych brzegów. Ścieżka wyprowadziła nas na teren wojskowy, który na ten moment był opuszczony i udało nam się przez niego przejść.



Powróciliśmy do ulicy, której nam już nie zostało za wiele, aby dotrzeć do Mappleton, gdzie mogliśmy wejść na plażę. Idąc wzdłuż morza, przyglądaliśmy się z dołu kruszącym się klifom. Spadające od czasu do czasu kawałki ziemi tworzące mniejsze i większe lawiny, robiły wrażenie. Patrzyliśmy na potęgę i morderczą siłę z bezpiecznej odległości. Jak dobrze, że nasze zdrowe zmysły i rozsądek doszły do głosu, i nie wpakowaliśmy się w tę śmiertelną mazię. Już samo patrzenie na to ruchome błoto przygniatało swoim ciężarem.





Tego dnia przeszliśmy prawie trzydzieści kilometrów i moje plecy już to odczuwały dotkliwie. Z ogromną wdzięcznością wsiadłam do samochodu i dałam się zawieźć do domu.


Z tak urozmaiconych szlaków nie chce się schodzić. Na takich szlakach droga ciągnie. Oczy uczą się bardziej widzieć, a umysł precyzyjniej skupia się na uważności. Miejsca, ludzie, smaki stają się kalejdoskopem, który zachwyca kolorami i kształtami.


Whitby - Staithes - 20.48km - 5 godzin i 36 minut - 16.02.24 Piątek

Saltburn - Staithes - 15.59km - 4 godziny i 8 minut - 17.02.24 Sobota

Hornsea - Aldbrough - 27.28km - 5 godzin i 33 minuty - 18.02.24 Niedziela







23 wyświetlenia0 komentarzy

Hozzászólások

0 csillagot kapott az 5-ből.
Még nincsenek értékelések

Értékelés hozzáadása
bottom of page